Pierwsze komunikaty triumfowały. W amerykańskich powietrznych nalotach, przeprowadzonych w mijającym tygodniu we wschodnim Afganistanie zginęli Hafiz Sajjed Chan, emir wilajetu Chorasan, hindukuskiej prowincji kalifatu z Syrii i Iraku, a także jego zastępca Gul Zaman i jego "prawa ręka" Dżahanjar, sekretarz i rzecznik wilajetu Szahidullah Szahid, a także ponad stu podległych im partyzantów. Wyglądało na to, że Amerykanom udało się zgładzić wszystkich przywódców i znaczną część wojska hindukuskiej filii Państwa Islamskiego. Powstała ona pod koniec zeszłego roku, a utworzyli ją pomniejsi komendanci afgańskich i pakistańskich talibów, skłóconych z ich przywódcami, niezadowolonych z ich polityki. Iracko-syryjska centrala kalifatu przyjęła akces Afgańczyków i Pakistańczyków i ogłosiła ich wilajetem Chorasanu, obejmującym swoim terytorium wschodnią część Iranu, północne regionu Pakistanu, Afganistan, a także poradzieckiej Azji Środkowej. Na emira Chorasanu wyznaczony został Hafiz Sajjed Chan, dowodzący dotychczas pakistańskimi talibami w Orakzaju, jednego z siedmiu terytoriów Wolnych Plemion Pasztuńskich z afgańsko-pakistańskiego pogranicza. Zastępcą emira został afgański talib mułła Abdul Rauf Chadim, były więzień z Guantanamo. Przyłączył się do niego zaraz mułła Mansur Dadullah, brat zabitego w 2007 r. przez Amerykanów mułły Dadullaha, jednego z najkrwawszych i najbardziej radykalnych komendantów talibów. O ile pojawienie się hindukuskiej filii Państwa Islamskiego w Pakistanie nie wywołało żadnego oddźwięku, w Afganistanie natychmiast wywołało ono bratobójcze walki między talibami i ich niedawnymi towarzyszami broni, którzy przeszli do obozu kalifatu. Do pierwszych starć doszło w południowej prowincji Helmand, twierdzy talibów i rodzinnych stronach emira Chadima. Z helmandzkiej próby sił zwycięsko wyszli talibowie. Oddział emira Chadima został rozbity, a on sam zginął w lutym od rakiety wystrzelonej z amerykańskiego samolotu bezzałogowego. W marcu, w potyczce z afgańskim wojskiem, zginął też następca Chadima, jego siostrzeniec Abdul Wahidi. Rozbici w Helmandzie, afgańscy zwolennicy Państwa Islamskiego rozpierzchli się po innych prowincjach. W pobliskich Zabulu i Ghazni zaczęli napadać i mordować afgańskich szyitów, Hazarów. Na północy kraju, zwłaszcza w Kundzie, przyłączyli się do wiosennej ofensywy talibów, a wzorem bliskowschodniego kalifatu, pojmanych do niewoli afgańskich żołnierzy zabijali przez ścięcie. Kolejna bratobójcza wojna Do nowej, bratobójczej wojny między talibami i zwolennikami Państwa Islamskiego doszło natomiast na afgańskim wschodzie, w prowincjach Nuristan, Nangarhar i Kunar, a także podkabulskim Logarze. W przeciwieństwie do południa kraju, będącego ich kolebką i plemienną twierdzą, na afgańskim wschodzie talibowie nigdy nie cieszyli się tak wielkim poparciem za to zawsze działały tu ugrupowania polityczne oraz partyzanckie, odwołujące się do najskrajniejszej, salafickiej szkoły w islamie. Sygnałem do otwartej wojny między talibami i zwolennikami kalifatu o wpływy, ziemię i dochody z przemytu opium na afgańskim wschodzie stał się zamach bombowy w Dżelalabadzie, dokonany przez "chorasańczyków". Zginęło wtedy pół setki ludzi, a dwa razy tyle zostało rannych. Talibowie uznali zamach za wyzwanie do ich monopolu na afgańskim wschodzie. W maju "chrasańczycy", gromiąc talibów, przejęli kontrolę nad połową powiatów w prowincji Nangarhar. Zabili też mułłę Mir Ahmada Gula Haszmiego, wyznaczonego przez talibów na partyzanckiego gubernatora Nangarharu. Wojnie na polu bitwy towarzyszyła wojna propagandowa. Najpierw kalif Abu Bakr al-Baghdadi nazwał przywódcę talibów mułłę Omara "wioskowym głupkiem" i "watażką, który nie umie stawiać liter". W czerwcu zastępca mułły Omara, mułła Achtar Mohammed Mansur ostrzegł kalifa, że w Afganistanie świętą wojnę wolno prowadzić jedynie pod przywództwem talibów i ich emira, mułły Omara, który wbrew rozsiewanym przez jego wrogów plotkom, żyje i ma się znakomicie. Zagrożenie ze strony "chorasańczyków" miało stać się jednym z powodów, dla których talibowie zdecydowali się podjąć w lipcu pierwsze, oficjalne rozmowy o pokoju z afgańskim rządem. Rozmowy zaś zbiegły się amerykańskimi nalotami i pogromem armii "chorasańczyków" w Nangarharze. To właśnie w odebranych talibom powiatach zginęli przywódcy chorasańskiego wilajetu. Z wyjątkiem samego emira Hafiza Sajjeda Chana, który zdaniem afgańskiej agencji informacyjnej Pajhwok przeżył jednak bombardowanie. Rozgromienie "chorasańczyków", będące tak samo na rękę Kabulowi, jak talibom było wynikiem cichej między współpracy i pewnym informacjom szpiegowskim, dostarczonym przez nich Amerykanom (to dlatego amerykańskie ataki powietrzne w Afganistanie i Pakistanie są tak skuteczne, a w Syrii, gdzie Amerykanie nie mają szpiegów, ani sojuszników, nie przynoszą efektów). Doświadczenia z wojen w Afganistanie, Iraku i Syrii wskazują, że samo zgładzenie przywódców rebelii, nie oznacza jeszcze jej końca. W Iraku Amerykanom udało się zabić wszystkich pierwszych przywódców tamtejszej filii Al-Kaidy z Abu Musabem Zarkawim na czele, a mimo to odrodziła się ona i stanowi dziś jeszcze większe zagrożenie jako Państwo Islamskie. Rozbicie wilajetu Chorasanu powstrzyma jednak na jakiś czas ekspansję Państwa Islamskiego pod Hindukuszem, a przede wszystkim zniechęci do przechodzenia pod sztandary kalifatu wielu potężnych partyzanckich komendantów, rozczarowanych ślamazarnością mułły Omara i skłóconych z przywódcami talibów. W Afganistanie mówi się, że przejście na stronę Państwa Islamskiego rozważa partyzancki weteran Gulbuddin Hekmatjar, a zwłaszcza Abdul Kajjum Zakir, do niedawna najważniejszy komendant talibów, odsunięty od władzy po przegranej rywalizacji o posadę wiceemira. Wojciech Jagielski