Rywalizacja toczy się o 45 miejsc - 37 w izbie niższej, czyli Izbie Reprezentantów, sześć w izbie wyższej, czyli Izbie Narodowości, oraz o dwa w zgromadzeniach regionalnych. W wyborach startuje 160 kandydatów z 17 partii, w tym z sześciu nowo powstałych ugrupowań. Lokale wyborcze otwarto o godz. 6 czasu lokalnego (1.30 czasu polskiego). Zamknięte zostaną o godzinie 16 (11.30 czasu polskiego). Narodowa Liga na rzecz Demokracji (NLD) Aung San Suu Kyi będzie walczyć o 44 mandaty. Nawet jeśli partia laureatki Pokojowej Nagrody Nobla je obsadzi, jej wpływ pozostanie minimalny, a władze będą nadal mogły wprowadzać przychylne armii ustawy. Wojskowi mają zagwarantowaną jedną czwartą miejsc w parlamencie. 80 proc. pozostałych miejsc przypada zbliżonej do wojska Partii Związku Solidarności i Rozwoju (USDP). Przez niektórych 66-letnia Suu Kyi, uważana za ikonę birmańskiej demokracji, krytykowana jest za to, że ubiegając się o miejsce w parlamencie idzie na kompromis z władzami, które przez 15 lat przetrzymywały ją w areszcie domowym, i podpisuje pakt z diabłem. Jak relacjonował PAP polski obserwator wyborów Maciej Kuziemski z Instytutu Lecha Wałęsy, Suu Kyi mówiła na piątkowej konferencji prasowej w Rangunie, że nawet jeśli miałaby zostać wykorzystana przez rząd, to jest gotowa się poświęcić dla dobra narodu. "Noblistka podkreśla, że jakikolwiek sygnał zmian będzie dla niej ważniejszy niż osobiste koszty, które będzie musiała ponieść" - relacjonował z Rangunu Kuziemski. Dla teoretycznie cywilnych władz, składających się głównie z byłych członków junty, stawka w wyborach jest wysoka. Rząd liczy, że jeśli głosowanie zostanie uznane przez społeczność międzynarodową za sprawiedliwe, Zachód rozważy zniesienie sankcji gospodarczych. Po latach krytykowania generałów Zachód popiera trwające od roku reformy, które zaskoczyły nawet największych przeciwników władz w nowej stolicy, Najpjidaw. Kuziemski mówił, że sami generałowie są podzieleni na skrzydło liberalne, którego głównym przedstawicielem jest prezydent Thein Sein, i twardogłowych. Zdaniem polskiego obserwatora niedawne reformy i obecne wybory są sygnałem, że do głosu dochodzi liberalne skrzydło, które chce "zagrać na nosie Chinom". Część generałów zorientowała się, że jeżeli kraj nadal będzie zwrócony w stronę Chin, to w perspektywie kilkunastu lat może stać się on chińską prowincją - mówił polski obserwator. Dla mniejszości etnicznych, których w Birmie jest ponad 100, wybory to "mały kroczek na drodze do zagwarantowania ich praw" do religii czy nauczania własnego języka - opowiadał Kuziemski. Przedstawiciele mniejszości, z którymi spotykają się obserwatorzy, uważają, że pani Suu Kyi jest gwarantem poszanowanie tych praw. "Jej ojciec, szanowany generał Aung San uważał, że najlepszym rozwiązaniem dla Birmy jest, by została ona konfederacją z szeroko posuniętą autonomią" - tłumaczył. Jednak zdaniem opozycjonistów czy więźniów politycznych, którzy niedawno odzyskali wolność, decydujące będą dopiero wybory parlamentarne w 2015 r.