Media określają sytuację w Ingham mianem "tornada" lub "biblijnej plagi". Około 300 tys. nietoperzy codziennie rano przylatuje do miasteczka, w którym mieszka nieco ponad 4 tys. mieszkańców, i odlatuje wieczorem. Dni spędzają obsiadając drzewa, zdarza się, że gałęzie łamią się pod ich ciężarem. Przelatując nad miastem, nietoperze zanieczyszczają je swoimi odchodami. Zgodnie z prawem stanowym do odstraszania nietoperzy można użyć łagodnych środków, np. hałasu lub dymu, jednak tylko poza sezonem lęgowym. W Ingham znajdują się obecnie "cztery różne gatunki, a ponieważ wszystkie mają młode w różnym czasie, nie ma możliwości, byśmy mogli wejść z nimi w interakcję i spróbowali je przenieść" - powiedział przewodniczący rady hrabstwa Hinchinbrok, Ramon Jayo. "Wydaje mi się, że każdy nietoperz w Australii jest teraz w Ingham" - dodał. Oprócz "koszmarnego hałasu" i "trupiego smrodu" - jak media opisują skutki opanowania miasteczka przez latające ssaki - mieszkańcy obawiają się także chorób przenoszonych przez te zwierzęta. W lokalnym programie informacyjnym "A Current Affair" przypomniano, że w Australii zmarły trzy osoby, które zaraziły się lyssawirusem, wywołującym wściekliznę u nietoperzy. "Nie ma wątpliwości co do tego, że rudawki (rodzaj nietoperzy - PAP) przenoszą pewne choroby, ale trzeba zostać podrapanym albo ugryzionym, by się zarazić" - podkreślił Des Boyland z Towarzystwa Ochrony Przyrody w Queensland. Boyland zwrócił też uwagę na to, że "nietoperze są niezbędne w naszym ekosystemie", a "rozpraszanie nietoperzy jest bardzo drogie i rzadko się udaje". Władze przeznaczyły 250 tys. dolarów australijskich na rozproszenie stale powiększającej się kolonii. Podobnego problemu od lat próbuje się pozbyć oddalone o 250 km miasteczko Charters Towers - przypominają media.