Paradoksalnie, rolnictwo jest głównym źródłem dochodów tego kraju. Nie ma tu ani dużego przemysłu, ani bogactw naturalnych. W ubiegłym roku zbiory zboża były jednak najniższe od dwudziestu lat. Zebrano zaledwie 3,7 milionów ton, a na własne potrzeby Białorusi niezbędne jest prawie dwa razy tyle. Braki uzupełniono importem z Rosji, co fatalnie odbiło się na kondycji gospodarki. W tym roku będzie podobnie. Powód wydaje się banalny - po prostu brakuje paliwa do kombajnów. Szefowie firm, które zajmują się jego dystrybucją odmówiły dawania paliwa na kredyt, bo nie otrzymali pieniędzy jeszcze za ubiegły rok. W tej sytuacji nawet kombajny, które są sprawne, stoją bezużytecznie na sowchozowych parkingach. Prezydent Łukaszenko jest wściekły. Na wczorajszym posiedzeniu specjalnie zwołanej komisji nie zostawił suchej nitki na wszystkich, którzy jego zdaniem są za to odpowiedzialni. Zaczynając od ministra rolnictwa, a kończąc na dyrektorach poszczególnych sowchozów. Tylko zwykli chłopi są - zdaniem prezydenta Łukaszenki - prawdziwymi patriotami. Ale nie ma się co dziwić, bo od pół roku nie otrzymali pensji i pracują za darmo! Ludzie dorabiają sobie jak mogą. Niemalże pod każdym sklepem w Mińsku stoją przybysze z dalekiej prowincji sprzedając zebrane przez siebie warzywa i owoce. Zdaniem niezależnych ekspertów już po żniwach, kiedy okaże się, że konieczny będzie import żywności z Rosji, gwałtownie wzrosną ceny. Prawdopodobnie białoruski rubel dalej będzie tracił na wartości. Tymczasem już teraz przeciętna wypłata na Białorusi wynosi zaledwie 30 dolarów, a w sowchozach i kołchozach jest trzy razy niższa.