W dniu wyborów opozycjoniści chcą jednak protestować przeciwko nieuczciwej, ich zdaniem, kampanii prowadzonej przez władze. Reuters pisze, że białoruski prezydent Alaksandr Łukaszenka, od dawna oskarżany przez Zachód o łamanie praw człowieka, ma nadzieję, iż wybory uwiarygodnią go w oczach Stanów Zjednoczonych i Unii Europejskiej. Waszyngton i Bruksela uważają te wybory za test demokracji na Białorusi. Agencja zwraca uwagę, że od połowy lat 90. Zachód nie uznał żadnych wyborów na Białorusi za uczciwe. Koalicja skupiająca różne ugrupowania białoruskiej opozycji - Zjednoczone Siły Demokratyczne - zapowiedziała, że będzie kontynuować kampanię wyborczą, mimo że niektórzy działacze nawołują do zbojkotowania wyborów. Zamiast bojkotu wybrano protest 28 września w Mińsku, po zamknięciu lokali wyborczych. Za udziałem w wyborach opowiedział się m.in. lider opozycyjnej Zjednoczonej Partii Obywatelskiej Anatolij Labiedźka. - Naturalnie, gdyby okazało się, że wybory nie były uczciwe, zwrócimy się do naszych zwolenników o pokojowy protest - dodał Labiedźka. Z kolei przywódca Białoruskiego Frontu Narodowego (BNF) Lawon Barszczewski powiedział: - Nie ogłosiliśmy bojkotu i wycofania wszystkich naszych kandydatów tylko po to, żeby zebrać i zaprezentować dowody na fałszowanie wyników głosowania. Na listach wyborczych do 110-miejscowego parlamentu białoruskiego znalazło się ok. 70 kandydatów opozycyjnych. Opozycja uskarża się jednak, że nie dano jej dostępu do komisji wyborczych. Setki obserwatorów wysyła na Białoruś Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (OBWE). Wincuk Wiaczorka, jeden z liderów BNF, uważa, że jest całkiem możliwe, iż Zachód uzna te wybory. Zdaniem Wiaczorki "niektórzy politycy zachodni są zmęczeni tą sytuacją (na Białorusi) i chcą znaleźć jakieś rozwiązanie". Jak powiedział, obawia się, że "jakiś układ zostanie zawarty za naszymi plecami".