Rządząca Berlinem Franziska Giffey poniosła podczas niedzielnych wyborów lokalnych w stolic Niemiec miażdżącą porażkę. Nie dość, że socjaldemokraci blisko 10 punktami procentowymi pokonani zostali przez chadeków z CDU, to jeszcze burmistrz stolicy Niemiec straciła tzw. mandat bezpośredni. Niedzielne głosowanie jest powtórką z wyborów w roku 2021, które zostały w stolicy Niemiec unieważnione. Tak zdecydował w ubiegłym roku sąd, który uwzględnił skargę kilku partii. Podczas ostatnich wyborów do parlamentu lokalnego i rad dzielnicowych wielu wyborców nie mogło oddać głosu, stojąc przed lokalami wyborczymi w gigantycznych kolejkach. Powodem był brak kart do głosowania, których nie można było dowieść ze względu na trwający w mieście maraton. Komentatorzy mówią dziś jasno, że berlińczycy, pokazali rządzącym czerwoną kartkę, chcą zmian, bo ich miasto nie działa tak jak powinno, a powtórka wyborów jest kwintesencją tego, jak w stolicy Niemiec pracują urzędnicy i jak działa administracja. Franziska Giffey niczego nie zrozumiała Miasto w ostatnich latach dosłownie administracyjnie przestało funkcjonować. Coraz częściej mówi się, że wszystko tu działa na drut i taśmę klejącą. Kto tu mieszka, dobrze wie, o czym mówię. Wszystkiemu winni są lokalni politycy, którzy kompletnie nie radzą sobie z rzeczywistością. I tak jest od lat. Można odnieść wrażenie, że burmistrz miasta Franziska Giffey niczego nie zrozumiała. W niedzielę przyznając się do poważnej porażki i utraty bezpośredniego mandatu, mówiła, że wyniki pokazały, iż ludzie chcą zmian i nie zgadzają się z dotychczasową polityką miasta. Ale jednocześnie powiedziała, że chce rządzić dokładnie w takiej samej konstelacji jak do tej pory. Jakby nic się nie stało. A stało się wiele, bo berlińczycy mają już po dziurki w nosie nie działającej tu administracji. Sytuacja w ostatnich latach stawała się coraz bardziej dramatyczna. Zarejestrowanie samochodu graniczyło z cudem. Na termin w odpowiednich urzędach trzeba było czekać dobrych kilka tygodni a nawet miesięcy. Podobnie jest w sprawach meldunkowych lub gdy ktoś potrzebuje nowego dowodu osobistego lub paszportu. Ludzie dosłownie polują na miejskiej stronie internatowej na terminy, których zazwyczaj nie ma. Chaos i niewydolność Berlin żyje z tego, że ściąga tu mnóstwo młodych, kreatywnych ludzi z całego świata, którzy otwierają startup-y, zaczynają pracę w międzynarodowych firmach i na tutejszych uniwersytetach. Jednak by rozpocząć karierę w Niemczech, konieczna jest często wiza i pozwolenie na prace. Niemiecki rząd już kilka lat temu uruchomił specjalny program dla zagranicznych fachowców, których niemiecki rynek potrzebuje. Za realizację programu odpowiedzialne są lokalne władze. Tymczasem w Berlinie w urzędzie imigracyjnym panuje niesamowity chaos. Uzyskanie terminu jest prawie niemożliwe. I - co ciekawe - sam urząd się do tego oficjalnie przyznaje. Przyznaje, że jest niewydolny. Na stronie internetowej możemy przeczytać, że jeżeli dana osoba nie uzyskała terminu, a jej wiza się właśnie skończyła, mimo nielegalnego statusu, pobyt takiej osoby w Niemczech będzie tolerowany. Wnioskujący o wizę pobytową musi jednak pamiętać, że do czasu uzyskania nowego dokumentu nie może opuścić Republiki Federalnej Niemiec. Dla wielu osób to poważny problem, bo pracując w międzynarodowym koncernie, jakiekolwiek zagraniczne podróże służbowe w tym czasie są niemożliwe. Najgorsze dla fachowców spoza Unii Europejskiej jest to, że na odnowienie dokumentów ludzie czekają po kilka miesięcy. "Berlin jest biedny, ale seksi" Dlaczego tak się dzieje? Administracja to problem, z którym Berlin boryka się od dłuższego czasu. Wszystko zaczęło się dwadzieścia lat temu, kiedy to były już burmistrz miasta Klaus Wowereit wygrywając wybory powiedział jedno słynne dziś zdanie: Berlin jest biedny, ale seksi. Wtedy zadłużenie miasto sięgnęło rekordowej sumy 47 mld euro. I zaczęły się cięcia. W sumie administrację zredukowano o połowę. Miasto zdecydowało się na reformę dzielnic, łącząc je ze sobą. Teoretycznie taki zabieg nie jest niczym złym, jednak w przypadku Berlina kolejne rządy nie przewidziały faktu, że miasto będzie się dynamicznie rozwijać, a redukcja administracji powinna odbywać się na zasadzie zdrowego rozsądku, a nie cięć za wszelką cenę. Do tego wszystkiego postarano się o to, by praca urzędnika była jedną z najmniej atrakcyjnych w mieście. Dziś, mimo że powstają nowe etaty, ich obsadzenie graniczy z cudem. To się odbija na funkcjonowaniu miasta. Urzędnicy potrzebują kilkunastu miesięcy, by wydać zgodę na dana inwestycję, a przetargi ciągną się latami. Załatwienie najmniejszej sprawy, to droga przez mękę. Nie będę już wspominał o cyfryzacji, które wciąż kuleje. A nawet jak działa, to nie ma to większego znaczenia, bo i tak kończy się na tym, że papier wygrywa. W dzielnicy Mitte wprowadzono pilotażowy program e-dokumentów. Są one dumnie skanowane i przechowywane na serwerach, tak by obniżyć koszty. Tyle, że funkcjonujące przepisy powodują, że ostatecznie jeden z urzędników musi wszystkie dokumenty i tak drukować i pakować je w skoroszyty. Czasem zazdrościmy Hamburczykom Ale problem berlińskich struktur jest zdecydowanie większy. Bo miasto jest jednocześnie krajem związkowym. Ma swój rząd, parlament, rady dzielnicowe i burmistrzów dzielnic. I inaczej niż w Hamburgu czy Bremie, które też mają status landu, w Berlinie wszyscy są od siebie niezależni. Burmistrz nie może wpływać znacząco na swoich ministrów zwanych tu senatorami. Swoją politykę prowadzą dzielnice nie rzadko nie idzie ona w parze ze strategią miasta. Kończy się na tym, że brakuje to spójnej polityki miasta, a lokalni politycy mają poważny problem, by szybko reagować na najważniejsze problemy miasta. A jest ich dużo: brak mieszkań i ich wysokie ceny, kulejąca administracja, szkolnictwo, imigracja i integracja, brak spójnej polityki transportowej i bezpieczeństwo. I żeby jasno to problem typowo berliński. Czasem zazdrościmy Hamburczykom, że u nich działa to lepiej. Berlińczykom nie pozostaje nic innego cieszyć się z tego, że miasto jest po prostu "fajne". I tak to się tu kręci. Z Berlina Tomasz Lejman