Podzielony między frankofonów i Flamandów kraj pobił w sobotę ustanowiony w 1977 roku przez Holandię rekord 208 dni bez rządu. Tymczasem lokalni inwestorzy przestrzegają, że przeciągający się konflikt może mieć negatywny wpływ na gospodarkę państwa. Gazeta "Le Soir" zamieściła wypowiedzi miliardera Alberta Frere, głównego udziałowca grup Total i GDF Suez, który stwierdził, że "jest zszokowany tą chaotyczną sytuacją, która może mieć długotrwały wpływ na finanse Belgii". "Rynki będą bezlitosne, jeśli nasze państwo w końcu nie wyjdzie z tego bezprecedensowego piekła" - dodał. Belgijscy politycy nie mogą dojść do porozumienia w sprawie utworzenia nowego rządu od prawie siedmiu miesięcy. Kryzys pogorszył się jeszcze w czwartek, gdy porażką zakończyła się misja wyznaczonego przez króla mediatora, flamandzkiego socjalisty Johana Vande Lanotte. Z siedmiu partii biorących udział w rozmowach nad reformą kraju, co ma pozwolić na sformowanie nowego rządu, pięć przyjęło z zadowoleniem propozycje kompromisu. Za były wszystkie partie francuskojęzyczne. Natomiast odrzuciły je CD&V i N-VA, czyli czołowe partie flamandzkie. Flamandowie odrzucili propozycje Vande Lanotte, ponieważ uważają, że proponowane ustępstwa na rzecz frankofonów idą zbyt daleko, zaś koncesje na rzecz autonomicznych żądań Flandrii są zbyt małe. Kością niezgody są nadal prawa wyborcze i językowe frankofonów mieszkających we flamandzkich gminach pod Brukselą (znanych jako okręg wyborczy BHV) oraz przede wszystkim finansowanie regionów, w tym zadłużonej, zdominowanej przez frankofonów belgijskiej stolicy. W poszukiwaniu kompromisu mianowany przez króla Alberta II mediator starał się pogodzić obie strony. Zaproponował m.in., by część frankofonów mieszkających pod Brukselą straciło swoje przywileje wyborcze i językowe (można by je zachować w sześciu flamandzkich gminach, gdzie frankofoni są większością). Ponadto 26 proc. podatku dochodowego PIT, czyli ok. 15 mld euro rocznie, trafiałoby bezpośrednio do kasy regionów a nie budżetu federalnego (Flamandowie chcieli 45 proc.). Natomiast Bruksela dostałaby dofinansowanie w wysokości 375 mln euro (frankofoni chcieli pół miliarda euro). Kryzys uwypuklił niemożność przezwyciężenia waśni między frankofonami i Flamandami mieszkającymi w Belgii. Na spory językowe, gospodarcze i kulturowe nałożył się po wyborach ostry podział polityczny: francuskojęzyczna Partia Socjalistyczna pod wodzą Elio Di Rupo dominuje w pejzażu politycznym na południu kraju i w Brukseli; ale to flamandzcy nacjonaliści z partii N-VA w czerwcu zostali największą siłą polityczną kraju, głosząc hasła dalszego uniezależnienia Flandrii.