Remigiusz Półtorak, Interia: Atak na generała Kasema Sulejmaniego oznacza najpewniej eskalację na Bliskim Wschodzie. Jak dużą? Jan Wojciech Piekarski: - Ta eskalacja już jest widoczna od tygodnia. Najpierw w ataku Irańczyków zginął jeden z amerykańskich specjalistów, w odpowiedzi wojska USA zaatakowały irańską jednostkę, zabijając kilkadziesiąt osób. Potem były protesty pod ambasadą amerykańską w Bagdadzie, wreszcie posłanie około 700 żołnierzy US Marines do Kuwejtu, aby w każdej chwili byli gotowi do akcji. To był jasny sygnał, że Stany Zjednoczone są zdecydowane podejmować bardzo konkretne kroki, co częściowo wynika również z wewnętrznej sytuacji, w jakiej znajduje się prezydent Donald Trump. Dlatego jedno z zasadniczych pytań dotyczy tego, dlaczego Trump zdecydował się na taką akcję właśnie teraz? - Chodzi niewątpliwie o pokazanie siły i zdecydowania. Z jednej strony jest to odwet za próbę ataku na ambasadę USA w Bagdadzie, więc czynnik zewnętrzny niewątpliwie odgrywa ważną rolę, bo napięcia na linii USA - Iran są od początku prezydentury Trumpa, gdy ten wycofał się z porozumienia nuklearnego zawartego przez Baracka Obamę oraz kraje Unii Europejskiej. Z drugiej strony - Trump wie, że to będzie umacniało jego pozycję wewnętrzną w trudnym otoczeniu sprawy impeachementu, która się rozpoczyna. Wiele wskazuje na to, że był to bardzo precyzyjny atak na Sulejmaniego. - Mamy tutaj do czynienia z czymś, co w języku dyplomatyczno-prawnym nazywa się "extrajudicial killing", czyli z pozaprawną egzekucją, bez żadnego wyroku sądowego. W Stanach Zjednoczonych tego typu zgodę służbom specjalnym wydaje prezydent. Tak było również np. w przypadku decyzji Baracka Obamy o zabiciu Osamy Bin Ladena. Nie bardzo jest to zgodne z normami prawa międzynarodowego. Tym bardziej, że mamy do czynienia z sytuacją, kiedy Stany Zjednoczone dokonały egzekucji na obywatelu - czy obywatelach irańskich - na terytorium kraju trzeciego. Gdy Siergiej Skripal został zaatakowany bronią chemiczną przez Rosjan w Londynie, brytyjskie MSZ natychmiast zażądało zwołania Rady Bezpieczeństwa ONZ, powołując się na interwencję kraju trzeciego. Jakie tu mogą być reakcje? - W polityce jest tak, że silniejszy ma rację. Dlatego amerykańska akcja spotka się najpewniej z akceptacją, ponieważ jest to element walki z terroryzmem, a generał Sulejmani był uważany za człowieka organizującego i zlecającego różne akcje terrorystyczne. "New Yorker" nazywa go najpotężniejszym człowiekiem wywiadu na Bliskim Wschodzie. Pan się przychyla do tej opinii? - Bez wątpienia. To był człowiek z ogromną siatką wywiadowczą, ale również wojskową w postaci różnych grup milicyjnych, działających zarówno na terenie Iraku, gdzie bazą są szyici, jak i Syrii, gdzie jest wspierany Hezbollah, aż do Libanu. Zresztą, sam Sulejmani mówił, że musi mieć "most" od Teheranu aż do Morza Śródziemnego. I praktycznie ten most został zbudowany przez te trzy kraje. A jeśli mówimy o milicji szyickiej w Iraku, to są oczywiście oddziały kierowane z terytorium Iranu. Sujemani był uważany również za generała mającego wielki wpływ na życie polityczne w Bagdadzie, łącznie z tym, kto będzie tam faktycznie rządził. Na marginesie trzeba też powiedzieć, że w Bagdadzie funkcjonuje 16-tysięczna ambasada USA, która w zasadzie pełni funkcję administracji okupacyjnej Iraku, choć ta okupacja jest mało skuteczna, bo mieszają się do niej z jednej strony Irańczycy, a z drugiej - Kurdowie na północy kraju. Jaka jest dzisiaj pozycja Iranu na Bliskim Wschodzie? Wydaje się, że bardzo silna. - Zdecydowanie. Ona jest silna nie tylko ze względu na elitarną milicję Al-Kuds, której dowódcą był Sulejmani. Iran to potężny kraj w regionie, kierujący się w zasadzie od początku Rewolucji Islamskiej w 1979 roku potrzebą jej eksportu. To jak Iran może teraz odpowiedzieć na atak Stanów Zjednoczonych? - To już jest trudniej przewidzieć. Iran znalazł się niewątpliwie w skomplikowanej sytuacji. Już pierwszym krokiem wstecz było polecenie atakującym ambasadę amerykańską w Bagdadzie, żeby się jednak wycofali. Jeśli Trump zdecydował się na posłanie wyspecjalizowanych jednostek w ten region, może to grozić naprawdę poważną eskalacją. Teraz jakakolwiek próba ataku na instalacje USA, czy to w Iraku, czy w ogóle w Zatoce, spotka się z pewnością z bombardowaniem wybranych obiektów na terenie Iranu przez lotnictwo amerykańskie. Kierownictwo polityczne kraju zdaje sobie z tego sprawę. A bombardowanie Teheranu pewnie zjednoczyłoby w jakiś sposób Irańczyków, ale byłoby też dowodem porażki i dużych kosztów, jakie Iran by poniósł. Natomiast nie przewiduję ewentualnych działań lądowych ze strony USA, ponieważ w żadnej wojnie lądowej wojska amerykańskie nie wygrałyby z Iranem. Dlaczego? - To bardzo rozległy i ludny kraj, nieźle uzbrojony. Poza tym, szybko znalazłby sojuszników, choćby Rosję. Turcja też nie byłaby obojętna. Dlatego zagrożenie poważniejszym konfliktem jest ciągle duże. Znaczące będą reakcje NATO oraz Unii Europejskiej. Myślę, że będą mocne nawoływania, aby nie eskalować napięcia w regionie, bo nikomu z krajów zachodnich nie będzie to służyć. W konflikcie między regionalnymi potęgami na Bliskich Wschodzie prezydent USA od dawna bardzo jednoznacznie opowiedział się przeciwko Iranowi. Czy chodzi tylko o program nuklearny, z porozumienia którego Trump się wycofał? - Wydaje się, że nie tylko o to. Chodzi także o tzw. proxy wars, czyli wojny, które Irańczycy prowadzą na terenie "zastępczym". Mówiłem o ich wpływach w Iraku, w Syrii czy Libanie, a trzeba wspomnieć również o wsparciu określonych elementów palestyńskich w Strefie Gazy czy w Jemenie. Amerykanie niewątpliwie widzą zagrożenie ze strony Iranu. Z kolei Arabia Saudyjska jest krajem dość silnym i też nieźle wyposażonym, a jak okazało się niedawno po ataku dronów na rafinerie naftowe - także bezsilnym, gdy nawet nowoczesne instalacje amerykańskie nie były w stanie temu zapobiec. Rozmawiał Remigiusz Półtorak * Jan Wojciech Piekarski, ambasador ad personam, w Ministerstwie Spraw Zagranicznych pełnił m.in. funkcję dyrektora bliskowschodniego. W latach 1977-1981 był I sekretarzem ambasady w Teheranie, a w latach 1991-1994 - szefem sekcji interesów amerykańskich w Bagdadzie.