Ojciec szesnastolatka zaalarmował żandarmerię i górskie pogotowie, gdy chłopiec po południu nie wrócił z nart. Dzięki zapisowi magnetycznemu w czytniku biletów, udało się stwierdzić, którym wyciągiem nastolatek wjeżdżał w góry po raz ostatni. Po jedenastogodzinnych poszukiwaniach jeden z żandarmów zauważył wbity w śnieg kijek. Okazało się, że szesnastoletni narciarz, jadąc poza utartymi trasami wpadł do szczeliny. Zarwał się pod nim śnieżny mostek, a potem kolejne, gdy spadał w otchłań na głębokość 50 metrów. Po dwóch godzinach odzyskał przytomność. Telefon komórkowy nie działał. Chłopiec nie chciał głośno wzywać pomocy, aby nie spowodować runięcia na niego lodu, który miał nad głową. Braki wody uzupełniał liżąc sople. W szczelinie panowała temperatura minus 10 stopni. Aby się ogrzać przysypał się śniegiem. Wiedział, że jest uratowany, gdy po jedenastu godzinach w górze zamigotało światełko. Skończyło się na kilku siniakach. Ratownicy mówią o cudzie.