Skolimówko - mała miejscowość zagubiona wśród pól i lasów gdzieś na granicy województwa zachodniopomorskiego i Wielkopolski. Nie dojeżdża do niej nawet autobus i aby dostać się do najbliższego miasta trzeba iść 4 kilometry do przystanku. Co bardziej złośliwi mówią, że w takich miejscowościach diabeł chowa młode, a co mniej wredni, że Skolimówko to miejsce zapomniane przez Boga i ludzi. Ale wieś to wieś, chociaż wszystkiego raptem trzy chaty. Kiedyś jednak - tak przynajmniej opowiadał mieszkający w Skolimówku autochton Willi, o trudnym do wymówienia nazwisku - była tu karczma, tartak, dwie gospody i z 60 dymów. Wszystko spalili Rosjanie w 45 roku. Kiedy przyszła Polska Skolimówko zaczęło służyć za sypialnię dla pracowników pobliskiego PGR - u. Służyło wiernie, aż PGR we wczesnym kapitaliźmie umarł jak drzewo stojąc, a prawie wszyscy ludzie po kolei zaraz za nim. Jeden się wyprowadził. Willi na stare lata wyjechał do starej - nowej ojczyzny. I nie z powodu żadnych tam sentymentów lecz zwyczajnie z biedy. To zresztą było dawno i nie wiadomo nawet, czy Willi jeszcze żyje. Bracia Nowakowie nie mają się gdzie ze Skolimówka wyprowadzić. Rodziny w Polsce, a zwłaszcza w świecie - żadnej, a nawet jakby była to skąd wziąć pieniądze na bilet? Z braćmi kłopot jest taki, że po 20 latach pracy w PGR nie umieją nic innego, jak tylko oprzątać nierogaciznę. Kto im z takimi kwalifikacjami da jakąś pracę? A każdy człowiek - więc bracia Nowak też, czasem robi się głodny i spragniony. Szczęśliwie jeszcze za PGR - u bracia dorabiali sobie do pensji zbieraniem ziół i grzybów, a czasami i kłusownictwem. A że teraz stało się to jedynym ich źródłem utrzymania? Takie czasy. - Zaczynamy wczesną wiosną - opowiada starszy Michał - Już w lutym i marcu jelenie i koziołki sarny zrzucają poroże, to my chodzimy po lesie i łąkach i zbieramy rogi. Podobno wykładają nimi meble, ale najważniejsze, że nieźle płacą. - Pamiętasz jak dwa lata temu chodziliśmy cztery dni i noce za jeleniem? Miał rogi takie, że nie do opisania - rozmarza się młodszy Łukasz - No i się opłaciło. Wiosna zaczynają się zioła, ale nie każdy może coś z tego mieć. - Na nich trzeba się znać, a my w tym temacie jesteśmy nie za bardzo i gówno z tego mamy - tłumaczy Michał. Zarobek się dla nas zaczyna w maju. Jak jest dobry rok i nie brakuje deszczu, to z grzybów da się wyżyć przez pół roku. We wrześniu to można powiedzieć, jest wariactwo, a potem - aby do wiosny. Czasami jeszcze jesienią zbierze się trochę jarzębiny albo owoców czarnego bzu i zapadamy, można powiedzieć, w zimowy sen. Gospodarzy w okolicy prawie nie ma, to i zarobić nie ma u kogo. Dzień krótki, to się siedzi w domu po ciemku i gada. O czym? Przeważnie wspominamy, jak to było kiedyś i planujemy, gdzie będziemy zbierać na wiosnę. Jedyny w promieniu 10 kilometrów sklep znajduje się w niedalekim Bobrówku. Za ladą niepodzielnie króluje pani Gienia, która przyjechała z centralnej Polski, kupiła zrujnowany sklep od GS-u i pracując dzień i noc rozwinęła działalność na imponującą skalę. Zadbana "czterdziestka" z burzą rudych włosów, wzbudza nieustanny i niekłamany zachwyt u amatorów taniego wina oraz wszystkich innych klientów. Oprócz sklepu spożywczo - przemysłowego pani Gienia prowadzi skup runa leśnego, poroża, ziół oraz w zasadzie wszystkiego, co można kupić i sprzedać. Wieczorami na zapleczu wtajemniczeni otrzymują - oczywiście za opłatą - szklaneczkę błękitnego bimbru i coś do "przewąchania". - To najważniejsze dokumenty w moim interesie - poprawiając spadające niesfornie włosy, pani Gienia prezentuje dwa czarno oprawione zeszyty formatu A4. - W jednym odnotowuję wszystkich, którzy robią u mnie zakupy na "zeszyt". Tu widać kiedy był dobry rok i nie było suszy, bo ludzie kupowali prawie wszystko. A kiedy w lesie było sucho jak pieprz, to brali chleb i najwyżej kostkę margaryny. Teraz młodzi wyjechali do Anglii, przysyłają pieniądze i jest lepiej, ale nadal są rodziny klepiące biedę. W drugim zeszycie pani Gienia prowadzi osobne rozliczenia z braćmi Nowak. - Początkowo przynosili niewiele, ale kiedy ich dług zaczął dramatycznie wzrastać, zaczęli przynosić praktycznie wszystko: grzyby, jagody, poroże, ryby, czasami trafi się nawet skłusowana zwierzyna - pani Gienia uśmiecha się filuternie. - Oni muszą jakoś żyć i ja też muszę zarobić. Ale wszystko wyceniamy uczciwie i zapisujemy w zeszycie, a oni biorą za to towary ze sklepu.Najgorzej jest w zimie. Wtedy nie ma co wyciągnąć z lasu i zdarza się, że głodują. Ale jak trafi się dobry rok, potrafią zarobić na zimowe utrzymanie. Reguluję za nich rachunki za prąd (muszę przyznać, że niewielkie) i kupuję im ubrania. Za wszystko płacą dostarczonym towarem. - Czy znam braci Nowak? Pewnie, że znam - mówi leśniczy Sarnowski z pobliskiego leśnictwa. - Czy kłusują? Ja ich za rękę nie złapałem. Ale jak miałbym ich złapać, jak oni las znają lepiej ode mnie? Kiedy widzę założone wnyki to zabieram. Czasami widzę ślady na śniegu i resztki sierści, ale to za mało, żeby coś komuś udowodnić. A Nowakowie? Może nie powinienem tego mówić, ale jeżeli kłusują to, z głodu. Z tego co słyszę nigdy nie zabiją więcej niż zjedzą. Pobliskie, śródleśne jeziora też interesują braci. Chociaż nie kłusują na skalę przemysłową - potrafią po jednej nocy dostarczyć pani Gieni worek ryb. - Kiedy pracowaliśmy w PGR, mieliśmy wszystko - wspomina z żalem Michał. - Było mleko, mieliśmy działkę, którą oraliśmy ciągnikiem z PGRu, posadziliśmy i zbieraliśmy ziemniaki też państwową maszyną, a jak coś się w chałupie zepsuło to przychodził majster i naprawiał. Teraz zostaliśmy sami. Powiedz pan, co ja mam robić? Kto przyjmie do pracy prawie 60. letniego faceta bez szkoły. A z czegoś trzeba żyć. Mieszkamy w lesie i żyjemy z lasu. - Pomimo swojego wieku oni są jak dzieci - twierdzi pani Gienia - Potrzebują stałej opieki i trzeba za nich myśleć. A ja ostatnio mam problemy ze zdrowiem i lekarz zalecił mi zmianę klimatu. Chyba przeniosę się nad morze i nie wiem, co z nimi będzie. Bo oni do innego życia nie są chyba zdolni.