Do zdarzenia doszło w piątek około godziny 13.20. Na jednej z ulic Maszewa (Zachodniopomorskie) nagle zasłabł 59-latek - informuje "Głos Szczeciński". Leżącemu na ulicy mężczyźnie próbował udzielić pomocy przypadkowy przechodzień. Do akcji reanimacyjnej włączyli się również funkcjonariusze, którzy w tym czasie patrolowali radiowozem okolicę. Funkcjonariusze natychmiast wezwali pogotowie. Jednak stan mężczyzny pogarszał się z każdą minutą. Podjęta przez jednego z policjantów reanimacja nie przyniosła żadnych rezultatów. Drugi z policjantów próbował w tym czasie prosić o pomoc lekarkę, która pełniła dyżur w pobliskim ośrodku zdrowia. Niestety jego starania okazały się bezskuteczne. - Jak wynika z informacji policjantów, którzy brali udział w zdarzeniu, byli skazani tylko na siebie i czekali na przyjazd pogotowia - relacjonuje w rozmowie z "Głosem Szczecińskim" nadkomisarz Wiesław Ziemba. Gdy na miejscu zdarzenia pojawiła się karetka pogotowia, mężczyzna jeszcze żył. Jednak na pomoc było za późno. Reanimacja podjęta przez ratowników nie przyniosła żadnych rezultatów. 59-latek zmarł. Przyczyną zgonu było zatrzymanie krążenia. Mieszkańcy Maszewa, którzy byli świadkami zdarzenia, są zbulwersowani reakcją lekarki. W ich opinii, policjanci dołożyli wszelkich starań, żeby utrzymać mężczyznę przy życiu, a karetka pojawiła się na miejscu zdarzenia błyskawicznie, tuż po zgłoszeniu. Tyle tylko, że musiała dojechać do Maszewa z Goleniowa... czyli miała do pokonania około 20 kilometrów. A stan mężczyzny pogarszał się bardzo szybko. Liczyła się każda minuta. Tymczasem lekarka, która pełniła dyżur zaledwie 500 metrów od miejsca zdarzenia, nie zrobiła nic. Mężczyzna zmarł. Jednak kobieta nie ma sobie nic do zarzucenia. Twierdzi, że w przychodni zatrzymały ją obowiązki, a gdy zjawiła się na miejscu zdarzenia, dojechała już karetka...