Tomasz Skory, RMF: Mieszkając pod jednym dachem z bezdomnymi, opiekując się nimi, odczuła siostra polepszenie się ludzi, tak bezpośrednio? s. Małgorzata Chmielewska: Nie opiekuję się ludźmi bezdomnymi. To jest wyrażenie, które sprawia mi przykrość. Mieszkamy razem i opiekujemy się sobą wzajemnie. Ale tak, rzeczywiście odczułam zdecydowanie, że jest więcej dobra, życzliwości, więcej czegoś, co nazywa się łagodnością. Mniej agresji. Odczułam zupełnie inną atmosferę. Polacy są bardzo dumni z aktów pojednania, z wytworzenia wspólnoty w cierpieniu, jaka powstała wokół śmierci papieża. Czy dali to państwu jakoś odczuć mieszkającym tu razem? Świat zewnętrzny na co dzień pokazuje swoją dobroć i dzięki niej w ogóle żyjemy. Natomiast w tygodniu, który był pełen takich przeżyć dotyczących śmierci i papieża, nie mogę powiedzieć, że było więcej np. darowizn, ale ludzie i my sami byliśmy w mieście, przeżywaliśmy razem z innymi śmierć papieża. Ale zaraz po tym przychodzili zwykli ludzie i mówili, że coś ich ruszyło, niekoniecznie po to, by coś dać. Czasami po to, by porozmawiać, poszukać rady, co robić z tym, co otrzymali. Mnóstwo ludzi stara się odnaleźć w świecie, w którym nie ma już dla nich najwyższego autorytetu. Do siostry też przychodzą. Co im siostra mówi? To zależy od tego, kto i z czym przychodzi. Czasami słucham i wtedy człowiek, który siedzi przede mną powoli odnajduje sam sens. Trudno dawać wskazówki, tym bardziej że to, o czym mówił papież, Ewangelia - to jest pisane. Czasami dobrze jest, jeśli się zobaczy siebie samego w oczach innych, jeśli jest ktoś, kto wysłucha. A jeśli ktoś stanowczo domaga się wskazówek? Pyta, jak ma żyć dalej? Był ktoś, kto przyszedł z takim problemem. Odpowiadam wtedy jako człowiek wierzący. Tak naprawdę najwyższym autorytetem jest dla nas Jezus Chrystus. I ciągle ten papież, który już po Ziemi nie chodzi, ale przecież jest i trzeba trzymać się tego dalej. Nazwałaby siostra tłumne uczestnictwo w marszach czymś naturalnym czy może odrobinę podszytym fałszem? Nie posądzałabym nikogo, kto uczestniczył w tym wspólnym przeżywaniu o fałsz. Na pewno każdy z nas przeżywał to inaczej, na różnym poziomie głębi, bo każdy jest inny, ale nie było żadnej presji, to nie były postawy konformistyczne w żadnym wypadku, bo nie było powodu. Myślę, że wręcz przeciwnie - to było wyzwolenie. Okazało się, że tak naprawdę na dnie serca każdego z nas jest ogromne pragnienie dobra i przestaliśmy się wstydzić to pokazywać. To dlaczego dobro zaczyna się powoli zatracać? Z dobrem to jest tak, że trzeba o nie codziennie walczyć. Trudno żyć codziennie na najwyższych obrotach, najwyższym tonie, przynajmniej w taki sposób, w jaki żyliśmy ostatni tydzień. Natomiast o dobro trzeba walczyć codziennie. Te przeżycia to jest nasze narzędzie do tej walki i nie zawsze wygrywamy, ale też na szczęście nie zawsze przegrywamy. Głęboko wierzę, że to przeżycie pokazało nam, że tak naprawdę jest świetnie i dobrze, kiedy jesteśmy dobrzy i mamy się do czego odwołać. To bardzo ważne w życiu każdego człowieka. Podobnie jak dziecko - jeśli ma się do czego odwołać, do pokoju i radości dzieciństwa, to ono się nie zgubi. Jeśli tego nie ma, to się zgubi. To w nas nie zniknie, bo nie może. Dla mnie to było wydarzenie mistyczne, nie z tego świata już. To się chyba nie zdarzyło w żadnym kraju w historii - tego typu wielomilionowe spotkania w takim celu. Trzeba te chwile zapamiętać. Dziękuję za rozmowę.