RMF FM: Co pan teraz zrobi? Jakieś zmiany w pana życiu? Jan Miodek: Coś się w moim życiu zawaliło, ale będę się starał żyć normalnie. Nie mam wobec siebie ani wobec kogoś innego żadnych wyrzutów sumienia. Będzie mi bardzo ciężko, ale mam dla kogo żyć. Mam dobre dzieci, mam wspaniałego wnuka, wspaniałą żonę. I będę żył. Będę rozmawiał z rektorem, będę rozmawiał z mediami, a decyzja należy tutaj do ludzi. Ja byłem kąskiem bardzo atrakcyjnym w tym obłędzie, w którym przyszło nam żyć. Co pan zrobi z pozycją dyrektora instytutu? Jeszcze nie wiem. To jest bardzo świeże. Co ja mogę powiedzieć. Niech się wypowiedzą moi koledzy, jeśli cień podejrzenia pada na ich dyrektora, którym jestem już od 19 lat. Oddam się do dyspozycji. Rozmawiał pan z pracownikami? Jeszcze nie. Rozmawiałem tylko z najbliższą współpracownicą prowadzącą sekretariat. Wszyscy są w szoku. I tak się dziwię, że w miarę spokojnie z wami rozmawiam. Jest to coś okropnego. Ma pan dość IV RP. Ostatnio pan mówił, że IV Rzeczpospolita to tylko lustracja, przerzucanie się teczkami. Nie chce pan wyjechać gdzieś daleko za granicę? Jestem za stary, aby wyjeżdżać. Ja wierzę, że czas tej wzajemnej nieufności się skończy i będziemy żyć w normalnym kraju. Dotknęło mnie coś, co stanowi istotę ostatnich miesięcy - ta atmosfera nieufności wzajemnej. Przecież tak dalej żyć się nie da. Czy współpracował pan z policją polityczną? Złożyłem takie sprawozdanie - prawda. Ale ono nikogo nie obciążało, bo cóż to były za wiadomości. Jeśli się dowiaduje dzisiaj, że podobno jakieś honoraria brałem, to wejdziemy wtedy na drogę sądową. Są jeszcze grafolodzy. Co ja mogę dziś państwu powiedzieć? Nie wziąłem 5 groszy za to. Tych kontaktów z UB było pięć. Raz przed wyjazdem, dwa razy po przyjeździe, wzięcie mnie do samochodu i piąty raz po wpadce z karteczką z naszym adresem po powitaniu Władysława Frasyniuka. To jest wszystko. Czy podpisał pan deklarację o współpracy? To było 32 lata temu. Objąłem placówkę lektorską w Menster w Westfalii w Republice Federalnej Niemiec. Jak każdy, kto wyjeżdżał na placówkę, zostałem wezwany do Urzędu Bezpieczeństwa. Tam wysłuchałem błogosławieństwa na ten wyjazd - żebym unikał dziennikarzy, żebym szczególnie unikał dziennikarzy Radia Wolna Europa, żebym reprezentował linię polityczną taką jak "Trybuna Ludu", czyli organ Komitetu Centralnego Partii, żebym nie szkodził interesom Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Czy dano mi do podpisania taką deklarację, że nie będę szkodził interesom Polski Ludowej - oczywiście nie pamiętam. W Niemczech musiałem podpisać deklarację, że nie będę szkodził interesom Bundesrepubliki. Przyjechałem po 2 latach, zostałem zawezwany powtórnie, mogę podać nazwiska ludzi mnie przesłuchujących. Byli to dwaj panowie - jeden był naszym studentem, doskonale jego nazwisko pamiętam, drugi się też przedstawił z nazwiska i je także pamiętam. Myślę, że teraz nie muszę tych nazwisk podawać. Jak wyglądało przesłuchanie? Było przepytywanie typu "No to co pan tam robił?" Byłem lektorem języka polskiego. "Ilu pan miał studentów?" Pięćdziesięciu, sześćdziesięciu. "Co to byli za studenci?" Czyści Niemcy, Ślązacy, Warmiacy, ludzie z Opolszczyzny. Co to był za instytut?" Slavisch Baltische Seminar. "Kto na jego czele stał?" Profesor Hubert Reszel. "Dziękujemy panu. Do widzenia." Za jakieś 3 miesiące, pół roku ci panowie znowu mnie wołają i powtarzają się te same pytania. A oprócz tego: "A piszą do pana pańscy koledzy z tego instytutu? A studenci?" Piszą, przysyłają kartki świąteczne, odwiedzają mnie tutaj w Polsce. Pytam się tego mojego studenta dawnego: Po co to? To się już skończyło. Ja już zdążyłem do Wilna pojechać służbowo. A tu usłyszałem odpowiedź: "Panie doktorze, przecież my też musimy się wykazać tym, że nad waszym środowiskiem czuwamy". Oni to wszystko zapisywali. Ja ten protokół rozmowy podpisałem, widząc, że w dniu tym i tym doktor Miodek udzielił nam informacji o swoim pobycie w Menster. I to się skończyło. Dali mi już absolutnie święty spokój.