- Umówiliśmy się kiedyś z mężem, że ten, kto odejdzie pierwszy, da drugiemu znak. Po jego śmierci był sen. Mąż zaprosił mnie do tańca, a później uśmiechnął się i powiedział: "Dokończymy ten taniec kiedyś" - dodaje. Agnieszka Burzyńska: Zdjęła pani kalendarz zatrzymany na dacie dziewiątego kwietnia, który wisiał w pani gabinecie? Barbara Stasiak: - Przyjaciel męża go zdjął. Po pierwszej rocznicy - 11 albo 12 kwietnia przyszedł i powiedział: "Basia, ty musisz zacząć nowe życie, a to będzie taki dobry początek". I zdjął ten kalendarz, nie pytając mnie o zdanie. Ja myślę, że miał jak najlepszą wolę. Myślę, że chciał mi pomóc, i ja ten gest bardzo doceniłam. Tak naprawdę go doceniłam. "Poznałam Władka w swoje imieniny, a ostatni dzień, który spędziliśmy razem to były moje urodziny. Nie wiem, jak będę je obchodzić". Dziś pani już wie, czy wszystko to się wciąż wiąże z Władkiem? - Chyba zawsze się będzie wiązało z Władkiem, chyba zawsze będę je obchodziła tak, jak razem obchodziliśmy moje imieniny. To było właściwie obchodzenie naszej rocznicy poznania się. Teraz ja 10 kwietnia kojarzę z moimi urodzinami, które były piękne, bo jednym z prezentów, który dostałam od Władka, było to, że przyszedł trochę wcześniej. On był zwykle bardzo zapracowany. W pracy był od rana do nocy, a czasem też połowę nocy. Przyszedł wtedy wcześniej, co oznaczało w jego wypadku około 20. Przyniósł ciasto. - Przyniósł ciasto, tak. Ulubiony tort mój - czekoladowo-malinowy. On lubił tort adwokacki, bo przypominał mu dzieciństwo. Jego babcia piekła taki. W te urodziny miała pani jakieś przeczucie? - Nie miałam żadnych, wyjątkowo. Zawsze się bałam, kiedy wylatywał, a szczególnie, kiedy wylatywał rządowymi samolotami. Zawsze mi się wydawały niebezpieczne. Kiedyś leciałam takim i bardzo dziwne miałam odczucie. A tym razem nie. Wydawało mi się, że w takim szlachetnym celu, w jakim leci, oni wszyscy lecą... Tak wiele wysiłku kosztowała go organizacja tego wyjazdu i tak wiele emocji dobrych było wokół niego ze strony mojego męża, tak wiele osób chciało być w tym samolocie. Ja czułam, że jadą, żeby zrobić coś dobrego, coś szlachetnego. I że nic się nie może stać. - I że się nic nie może przez to stać, bo nie może się stać cokolwiek złego ludziom, którzy jadą, żeby uczcić bohaterów. Na dodatek jadą w imieniu każdego z nas. Nie mieściło mi się to w głowie. Potem była ta sobota. Pani naprawdę nie wierzyła, że to się stało? - Pamiętałam tylko, że pojawiła się informacja, że trzy osoby przeżyły. Skupiłam się na niej i to było całe źródło mojej nadziei, bo wydawało mi się, że to niemożliwe, żeby się coś stało akurat Władkowi, który był bardzo silną osobą. Miał żelazną kondycję, był wytrzymały, potrafił siłą woli zmieniać świat i potrafił wprowadzać w czyn swoje zamierzenia. Wtedy naprawdę nie mieściło mi się w głowie, że cokolwiek mu się mogło tak strasznego przydarzyć. Wyobrażałam sobie, ponieważ były komunikaty, że trzy osoby przeżyły, że akcja ratunkowa trwa, ja sobie wtedy naprawdę wyobrażałam, że on po prostu przejął dowództwo nad tą akcją ratunkową, że pewnie ratuje innych, którym potrzeba pomocy. Chciała pani lecieć do Smoleńska? - Bardzo chciałam i to była moja pierwsza myśl. Chciałam na własne oczy zobaczyć, co się z nim dzieje i sprawdzić to wszystko. I okazało się, że można lecieć do Moskwy. Myślałam, że go tam nie znajdę. Myślałam, że okaże się, że go tam nie ma, że to będzie ta piękna wiadomość, i okaże się, że on jest w tym Smoleńsku i wszystkiego dopilnował. Tak było. Dotarły do pani te słowa, które padły na lotnisku z ust premiera: "Nie znam nikogo, kto nie lubiłby i nie szanowałby Władka Stasiaka". Ja zapamiętałam je najbardziej, bo uświadomiłam sobie tam, że ja nie spotkałam takiej osoby. Czy to nie dziwne? - Mnie to nie dziwi. Ja odkąd go zobaczyłam, to wiedziałam, że to jest człowiek wyjątkowy. Wiem, że może nie brzmi to obiektywnie w ustach żony, ale wtedy nie byłam jego żoną. Zobaczyłam pierwszy raz człowieka, wokół którego unosiła się aura prawości i siły. Później się okazało, że jeszcze wielkiej wrażliwości i otwartości na ludzi, że jest tak naprawdę człowiekiem bardzo harmonijnym, a jednocześnie pełnym kontrastów. One wszystkie się z sobą harmonijnie łączyły: ta siła i ta wrażliwość, to wszystko razem było bardzo wyjątkowe i zawsze uważałam, że jest człowiekiem niezwykłym. Nadal tak uważam. Wiele osób też mi to mówi. Gdy pani mówi "mój mąż", jaka jest pierwsza myśl, jaki obraz staje przed oczami? Jakiś konkretny? - Tak. Wyobrażam sobie Władka w górskich butach, z plecakiem, chodzimy po górach i chyba są to Tatry. Idziemy gdzieś i patrzymy na połoniny. To jest moje pierwsze wrażenie, mój pierwszy obraz, który mi się narzuca. Bardzo dużo podróżowaliście. Czy pani już zrealizowała tę podróż do Meksyku, która była zaplanowana? - Nie, nie byłam w Meksyku. Myślę, że może kiedyś pojadę. Już teraz wiem, że nie będzie to podróż taka sama, jaka mogłaby być, bo nasze podróże i nasze życie polegało w dużej mierze na tym, że każdy robił coś swojego. Każdy z nas zajmował się swoimi sprawami. One właściwie były po to, żeby później wieczorem usiąść i opowiedzieć sobie wrażenia z całego dnia, skomentować je. Właściwie takie podróże to też miały sens o tyle, o ile można było z najbliższą osobą podzielić się wrażeniami i usłyszeć ciekawe historie. Z Władkiem podróżowało się znakomicie, bo on miał wielką wiedzę o historii, o geografii właściwie każdego miejsca na ziemi. Ja nieraz żartowałam, że przyłapię go na czymś, czego nie wie, ale nigdy mi się nie udało. Zawsze wiedział, albo przynajmniej słyszał o różnych rzeczach, o które go pytałam. Zawsze ludzie zadają sobie w takich sytuacjach pytanie "Dlaczego?". Znalazła pani odpowiedź? - Jestem osobą wierzącą i w tym staram się znaleźć jakąś część odpowiedzi, chociaż pogodziłam się z tym, że pewnie nie będę teraz tego wiedziała, może w przyszłym życiu. Czasem wydaje mi się, że może kiedyś mi się przyśni mój mąż albo ktoś, kto był w tym samolocie i może powie, jak to było naprawdę. Ale też myślę, że ważne jest to, żeby życie swoje uczynić pięknym, jakiekolwiek ono by było. Okazuje się, że nie musi być szczęśliwe, ale zawsze jest to nasze jedyne życie, które powinno być dobre, powinno być piękne, powinno być jakimś darem dla innych ludzi. Na razie nie było takiego snu? - Nie było. Nie wiem, co się tam działo. Myślę, że nie spocznę, dopóki się nie dowiem. Była pani w Smoleńsku? - Nie byłam, ale chciałabym pojechać. Mam też taką metafizyczną trochę potrzebę, to jest ostatnie miejsce na tej ziemi, które widział mój mąż. To miejsce przyjęło go, chociaż w naszych doświadczeniach to jest taka nieludzka ziemia ciągle. A informacje ze śledztwa przyjmuje pani ze spokojem? - Trudno przyjmować je ze spokojem. Przyznaję, są takie dni, kiedy nie włączam telewizji ani nie zaglądam do internetu, bo czuję, że już nie mam siły. Ale jednocześnie też wiem, że to śledztwo to jest moje życie. Dopóki nie będę wiedziała, co się tam działo, dopóki sekunda po sekundzie nie odtworzymy tego lotu do końca, to ja myślę, że nie zaznam spokoju. Myślę też, że nie zazna spokoju wiele osób. Były już odtworzenia tego lotu. To nie wystarczy? - Okazało się, że są niekompletne lub wprowadzają w błąd. Ja czekam na takie ustalenia, które będą przyjęte. Bardzo liczę na to, wielkie nadzieje sobie robię na zapowiedziane przez naukowców nauk ścisłych, fizyków, matematyków, inżynierów - wyniki badań dotyczące ostatniej fazy lotu. Podobno można to nawet po wielu latach, tak tłumaczyli, odtworzyć siły, które działały na przedmioty w tym momencie, wrak samolotu. Myślę, że prawa fizyki nie kłamią i liczę na to, że badania, które zrobią, będą już ostateczna. Bardzo, bardzo bym chciała, żeby już wreszcie były ostateczne. Co boli najbardziej dwa lata po katastrofie? - Wszystko. Myślę, że druga rocznica, jeśli porównalibyśmy ją z pierwszą, jest i mniej bolesna, i bardziej bolesna. Mniej, bo? - Mniej, bo już się przyzwyczailiśmy do tego. To już nie jest zaskoczenie. To już nie jest tak, że myślę: "Rok temu z Władkiem miałam być w restauracji". Teraz myślę: "Dwa lata temu miałam być w restauracji". Bardziej, bo? - Bardziej, bo już jest coraz większa świadomość nieodwracalności tego, że to już jest, już tak jest, i tak już będzie. "Umówiliśmy się, że ten, kto odejdzie pierwszy, da drugiemu jakiś znak" - to znowu pani słowa. Był jakiś znak? - Był sen. Jaki? - Piękny, w którym mąż zaprosił mnie do tańca, a później uśmiechnął się i powiedział: "A później dokończymy ten taniec, kiedyś". To był piękny sen, to był sen jasny, pełen nadziei, pełen optymizmu. To był właściwie taki sen, jaki był mój mąż, takie spotkanie, po którym, tak jak z nim spotkanie, po którym zawsze człowiek wychodził i miał trochę więcej nadziei, trochę więcej optymizmu i więcej słońca było. To był właśnie taki sen. Druga rocznica katastrofy smoleńskiej - podyskutuj na Forum