Jeśli wziąć pod uwagę rezultat badania exit poll Ipsos dla Polsatu, TVN i TVP, wciąż aktualny prezydent stolicy Dolnego Śląska może otwierać szampana. Na Jacka Sutryka zagłosowało 67,8 proc. wyborców. Jego konkurentkę, Izabelę Bodnar z Polski 2050 poparło 32,2 proc. wrocławian, którzy poszli do urn. Do beczki miodu trzeba jednak dodać łyżkę dziegciu, bo w wyborach wzięło udział 36,7 proc. uprawnionych do głosowania. "Osoba wybrana przy dużej frekwencji ma silniejszy mandat do rządzenia. Wszystko wskazuje na to (...), że dziś wybrani mandat będą mieli raczej słaby. Dotychczasowa frekwencja jest kiepska" - zauważył w mediach społecznościowych senator Krzysztof Kwiatkowski, należący do klubu KO. Zapytaliśmy więc łódzkiego polityka, czy ze względu na liczbę głosujących, prezydent Wrocławia faktycznie powinien się cieszyć. - W wyborach samorządowych zdarzyło się już, że frekwencja była niższa niż we Wrocławiu. W 1994 r. było to 33,8 proc. - odpowiada Kwiatkowski. - Dla Jacka Sutryka to dzień zwycięstwa, ale z drugiej strony bardzo wyraźny sygnał, żeby ostatnią kadencję wykorzystać do ciężkiej pracy - usłyszeliśmy od łódzkiego polityka. W opinii naszego rozmówcy niska frekwencja we Wrocławiu przekłada się na oczekiwania mieszkańców: chcą większej dynamiki zarządzania miastem, ale też lepszego dialogu prezydenta z mieszkańcami. Podobne opinie słychać też na Dolnym Śląsku. Po wrocławskich wyborach w KO odetchnęli Większość działaczy Platformy nie kryje radości z wygranej Jacka Sutryka, którego poparł sam Donald Tusk. Niska frekwencja budzi jednak niepokój, zwłaszcza przed wyborami do Parlamentu Europejskiego, które odbędą się 9 czerwca. - O zwycięstwie urzędującego prezydenta przesądziła mobilizacja jego twardego elektoratu i demobilizacja elektoratu Izabeli Bodnar - uważa Bogdan Zdrojewski, poseł PO i były prezydent Wrocławia. - Ludzie byli usatysfakcjonowani żółtą kartką dla Jacka Sutryka i zostali w domach. Druga część nie wzięła zaś udziału w głosowaniu - diagnozuje. Michał Jaros, szef dolnośląskich struktur PO i niedoszły kandydat partii na prezydenta miasta, gratuluje Sutrykowi, który uzyskał reelekcję. Nie ukrywa jednak, że niska frekwencja jest powodem do zmartwień. - Trzeba się temu bardzo mocno przyjrzeć. Osobiście, zrobię wszystko, aby we Wrocławiu tak niska frekwencja się nie powtórzyła - przekazał Interii Jaros. - Jeśli chodzi o wynik, KO i PO uzyskały w mieście historycznie najlepszy rezultat - podkreśla. Wybory samorządowe 2024. "To nasz poważny problem" Roman Szełemej, prezydent Wałbrzycha i entuzjasta kandydatury Jacka Sutryka zauważa, że frekwencja nie była powalająca nie tylko we Wrocławiu, a w całej Polsce. - To nasz poważny problem. Chyba największa nauka z wyborów samorządowych. W niektórych przypadkach, zwyczajnie przerażające - mówi włodarz. - Nie ma prostych sposobów, a przed nami następne wybory. Mowa o systemowym wyzwaniu, które nie dotyczy wyłącznie Rzeszowa czy Warszawy - podkreśla. Co można było zrobić, żeby wrocławianie tłumnie ruszyli do urn? Chociaż na to pytanie nie pada jednoznaczna odpowiedź od jakiegokolwiek polityka związanego albo należącego z PO, usłyszeliśmy, że oferta partii mogła być o wiele szersza. W zasadzie, jakakolwiek, bo ugrupowanie Donalda Tuska nie wystawiło własnego kandydata w stolicy Dolnego Śląska. - Zabrakło propozycji KO zaserwowanej wprost. Gdyby pojawiła się w postaci Michała Jarosa, druga tura przebiegałaby w innej konfiguracji - uważa jeden z wrocławskich polityków. - Nie wiem czy uzyskałby 50 proc., ale byłby zwycięzcą tej kampanii. Na ulicach dało się odczuć, że wrocławianie mają pretensje do polityków, bo nie dostali pełnej oferty wyboru - uważa nasz rozmówca. Jak przekazali nam wrocławscy działacze, po wygranej Jacka Sutryka czołowi politycy Donalda Tuska odetchnęli z ulgą. - Koniec końców zakończyło się dobrze. Nie ma jednak co ukrywać: większość z nas po ogłoszeniu wyników wydała się z siebie wielkie "uff". Jakub Szczepański