Bananowa kawalerka. Kampania w fazie brutalnej
Krętactwa, nadużywanie instrumentów państwa, ciosy poniżej pasa i... grzebanie szans na koalicję PiS z Konfederacją. Niektóre strzały oddane w końcówce kampanii mogą rykoszetem wrócić do tych, którzy je wypuścili. Sztab Karola Nawrockiego teraz nie ma już wyjścia - musi uderzyć jeszcze mocniej.

Tym, którzy się dziwią, polecam wspomnieć aferę Davida Milibanda z 2008 roku. Jeden z najbardziej rokujących polityków brytyjskiej lewicy, minister spraw zagranicznych, typowany na przyszłego premiera, poległ z powodu zdjęcia.
Na owej historycznej fotografii polityk, ubrany w tani, przyciasny sweter, machał trzymanym w ręce bananem. Fotografia była na tyle zabawna, że stała się memem i - jak się okazało - ostatnim gwoździem do trumny jego obiecującej kariery politycznej. Skoro zaszkodzić może nawet banan, to tym bardziej można poślizgnąć się na mieszkaniu. Szczególnie - na kawalerce.
W sprawie mieszkania Karola Nawrockiego nie jest najważniejszy stan faktyczny, bo ten jest dość jasny. Kandydat wykupił kawalerkę od innego mężczyzny, umawiając się, że ten będzie mógł w niej mieszkać. Ponieważ jednak pan Jerzy coraz słabiej radził sobie sam, zamieszkał w DPS-ie, gdzie miał zapewnioną bieżącą opiekę. Reszta to detale - pozornie błahe lub trudne do weryfikacji. Ale kluczowy nie jest stan faktyczny, tylko to, co się do kandydata przylepi. A także - czy jego sztab zdoła szybko odpowiedzieć równie celnym pociskiem.
Nic się nie stało?
Twardych zwolenników Nawrockiego sprawa dziwi, oburza jej zasięg albo ją bagatelizują. W końcu: "nic się nie stało". Podobne podejście wykazywał, jak się wydaje, sam kandydat lub jego sztab. Wydawało się, że awantura jest drobna, a może w ogóle nie stanowi tematu.
Nawet wypowiedź kandydata podczas debaty nie była w sensie ścisłym kłamstwem. Karol Nawrocki faktycznie miał jedno wspólne, rodzinne mieszkanie i tylko tę - jak się okazało - feralną kawalerkę. Do tego mówił o "Polakach takich jak ja", a nie o sobie. Ta dezynwoltura albo brak ścisłości dały jednak opłakane skutki.
Zaniedbanie się zemściło, a gdy przerodziło się w awanturę, przełożyło się na serię nieuzgodnionych, chaotycznych tłumaczeń. Sztab Rafała Trzaskowskiego oraz blisko z nim współpracujące ośrodki medialne wykorzystały ten temat - ponoć szykowany na drugą turę - z precyzją i w trudnym momencie, bo po spotkaniu Nawrockiego z Trumpem. Przydał im się jak agregat prądotwórczy w kraju ogarniętym lockdownem.
W gruncie rzeczy ktoś, kto będzie badał stan faktyczny, dojdzie do wniosku, że "nic się nie stało". Ale zabawa bananem też nie była niczym nadzwyczajnym. Chodzi o wydźwięk. O to, co się przylepi.
Przejmowanie mieszkań stało się w Polsce symbolem nieuczciwego wzbogacenia i wykorzystywania politycznych koneksji. A że dotyczyło to zwykle innej formacji? Że sytuacja była inna i chodziło o realnie wykupioną kawalerkę, a nie jakiegoś rzekomo żyjącego 150-letniego starca, który przepisał całą kamienicę polityczno-prawniczemu układowi? W te detale nie każdy będzie wnikał.
Ostatecznie sztabowcy Trzaskowskiego - a ponoć ostatnio dołączyli do nich ludzie Donalda Tuska, jak Igor Ostachowicz - mają doświadczenie z kampanii parlamentarnej. Wówczas wykreowali "gigantyczną" aferę wizową. Po kilku miesiącach okazała się ona medialno-polityczną konstrukcją, opartą na sporadycznych przypadkach korupcji, jakie zdarzały się w konsulatach od dekad. Ale cóż z tego? Obcy przyjeżdżający do Polski za łapówki dla PiS-owców zadziałali na wyobraźnię wyborcy.
Hołownia po bandzie
Cała ta historia ma jeszcze dwa odpryskowe aspekty. Po pierwsze - zaskakująco ostry atak Sławomira Mentzena na Nawrockiego. Jako żywo przypomina on antykonfederacką akcję PiS-u, przeprowadzoną rękami TVP tuż przed wyborami w 2023 roku. Wzbudza to spekulacje o rozmowach, które być może toczą się w Konfederacji na temat zupełnie innej koalicji, niż ta, która dziś wydaje się najbardziej prawdopodobna. Zresztą niektórzy politycy partii Krzysztofa Bosaka, jak Witold Tumanowicz, wysyłali już w tej sprawie dość jednoznaczne sygnały.
Ostra akcja Mentzena nie pomoże Nawrockiemu w drugiej turze, ale z pewnością popsuje też relacje między obydwoma formacjami, może na lata.
Po drugie - mniej widowiskowy, lecz istotny - jest sposób, w jaki do sprawy włączył się Szymon Hołownia. Jako marszałek Sejmu "zaprosił" Nawrockiego na posiedzenie komisji sprawiedliwości, by ten składał wyjaśnienia jako prezes IPN. Ale przecież wiadomo, że nie marszałek zaprasza szefa instytutu, tylko kandydat swojego konkurenta.
Szymon Hołownia już drugi raz drastycznie nadużywa swojej funkcji na potrzeby kampanii wyborczej. Po raz pierwszy - proponując "ustawę incydentalną", czyli zmianę sposobu orzekania o ważności wyborów prezydenckich. Nie przez właściwą izbę Sądu Najwyższego, lecz przez wymyśloną przez niego "radę starców". I znowu: z jednej strony marszałek Sejmu, z drugiej kandydat. Dla przyszłych reformatorów konstytucji to powinien być sygnał ostrzegawczy: może marszałkom Sejmu należy po prostu zabronić kandydowania? Startujesz - składasz urząd.
Czas na rewanż
Co pozostaje w całej tej sytuacji ekipie Karola Nawrockiego? Dalsze tłumaczenia już nie mają znaczenia. Ta sprawa ma trafić do tych, którzy nie będą wnikać w szczegóły - i świetnie wiedzą o tym medialni propagandyści. Jedynym ratunkiem jest, niestety, przeczekanie i odpalenie w stronę Trzaskowskiego równie potężnego pocisku.
Niestety - bo w idealnym świecie liczyłyby się sprawy programowe. Ale idealnych światów nie ma. Wygrywa ten, kto odpali lepszą petardę i porwie najgorzej zorientowaną część elektoratu.
Wiktor Świetlik