Trzy z pięciu ostatnich sondaży poparcia dla partii, przeprowadzonych w minionym tygodniu (22-29 września), pokazują, że Konfederacja 15 października będzie dopiero piątą siłą polskiej sceny politycznej. Czwarty z sondaży co prawda daje konfederatom trzecie miejsce ex aequo z Trzecią Drogą, ale różnica między tą dwójką a piątą w zestawieniu Lewicą to zaledwie 0,3 pkt proc., a więc 10-krotnie mniej, niż wynosi margines błędu statystycznego. Tylko w jednym ze wspomnianych pięciu badań formacja Mentzena i Bosaka zajmuje samodzielnie trzecie miejsce w stawce, chociaż i tutaj przewaga nad konkurencją jest wyraźnie poniżej marginesu błędu statystycznego. Dlaczego to takie istotne na dwa tygodnie przed dniem głosowania? Z kilku powodów. Po pierwsze, od późnej wiosny, przez całe lato, aż po jesień zauważalny jest spadkowy trend poparcia dla Konfederacji - przed wakacjami wszyscy zastanawiali się, czy Konfederacja może zaatakować pułap 20 proc. poparcia, dzisiaj jej celem jest bezpieczne 10. Po drugie, ponieważ wedle zgodnej oceny politologów i socjologów ostatnie 7-10 dni przed wyborami jest najważniejsze, jeśli chodzi o decyzje znacznej grupy wyborców. Wreszcie po trzecie, każda z czołowych partii startujących w wyborach ma swój interes w wysokim bądź niskim wyniku Konfederacji, bowiem od niego w dużej mierze zależeć będzie powyborczy kształt polskiej sceny politycznej. Okiem Kaczyńskiego: koalicjant, dostawca posłów, wielki problem Zjednoczona Prawica ma bardzo nikłe szanse na zdobycie samodzielnej większości w nadchodzących wyborach. Takiej przewagi nie daje im żadne badanie z ostatnich miesięcy. Politycy obozu władzy oficjalnie wciąż mówią jednak, że celem jest samodzielne rządzenie. Nieoficjalnie dodają, że wedle ich wewnętrznych badań Trzecia Droga nie dostanie się do Sejmu, więc utworzenie rządu bez koalicjanta jest możliwe. Żeby tak się stało, spełnionych musiałoby zostać jednak kilka warunków: wysokie zwycięstwo nad Koalicją Obywatelską, spadek pod próg wyborczy kogoś z tercetu Lewica - Trzecia Droga - Konfederacja, wreszcie jak najsłabsze wyniki dwóch mniejszych partii, które do Sejmu by się jednak dostały. Szanse na wystąpienie wszystkich powyższych kryteriów są bardzo małe. Zostają więc opcje realistyczne: rząd mniejszościowy, koalicja z Konfederacją albo próba skaptowania tylu posłów Konfederacji, ilu będzie potrzeba do zdobycia większości w Sejmie (bez jednoczesnego zawierania formalnej koalicji z konfederatami). Tu dochodzimy do momentu, w którym Nowogrodzka (główna siedziba partii rządzącej) zaczyna bardzo uważnie śledzić wysokość sondażowych słupków Konfederacji. Śledzi, jednocześnie mając nie lada dylemat: kibicować im czy nie. Jeśli Konfederacja utrzyma trend spadkowy z ostatnich miesięcy, 15 października może skończyć z wynikiem ok. 7 proc. Gdyby w takiej sytuacji Zjednoczona Prawica nie uzyskała poparcia, na które liczy, oznaczałoby to wielki problem dla Jarosława Kaczyńskiego. Mogłoby się bowiem okazać, że nawet koalicja z Konfederacją nie daje upragnionej trzeciej kadencji. A już sytuacja z Senatu z kończącej się właśnie kadencji pokazała, ż "rekrutacja" parlamentarzystów z KO, PSL i Lewicy to praktycznie "mission impossible". Okiem Tuska: odzyskać liberalny elektorat Również druga największa partia na polskiej scenie politycznej bacznie obserwuje sytuację Konfederacji. Donald Tusk i jego otoczenie doskonale zdają sobie sprawę, jak wiele zależy od wyniku formacji Mentzena i Bosaka. To w końcu koło ratunkowe dla Zjednoczonej Prawicy, jeśli ta nie uzyska wyniku na miarę oczekiwań. Dla Platformy Obywatelskiej to również bezpośredni konkurent o elektorat liberalny - biznesmenów, przedsiębiorców, ludzi prowadzących działalność gospodarczą. Wielu z nich odwróciło się od Koalicji Obywatelskiej, kiedy ta jeszcze w prekampanii przyjęła zdecydowanie bardziej społeczny kurs ("mieszkanie prawem, nie towarem", krótszy tydzień pracy, wysokie podwyżki w budżetówce). Zaufali konfederatom, którzy niczym zdarta płyta mówią o ograniczaniu roli państwa, likwidowaniu kolejnych podatków i dobrowolności niemal wszystkiego. Teraz, kiedy PO wróciła w sferze gospodarczej do swojego dawnego, liberalnego przekazu, Tusk chciałby na finiszu kampanii odzyskać od Konfederacji część elektoratu. Konfederacja to również szansa dla opozycji na odzyskanie władzy w nieco inny sposób niż podbieranie liberalnego gospodarczo elektoratu. Ceną byłaby jednak koalicja z ugrupowaniem Mentzena i Bosaka. Koalicja bardzo trudna, ale nie niemożliwa. Wszak już wiosną w wywiadzie dla Interii Mentzen mówił, że chociaż o koalicji ani z PiS-em, ani z PO nie myśli, to ceną takiego ewentualnego sojuszu byłoby spełnienie postulatów Konfederacji. - W tym momencie żadna z tych partii nie wygląda na godną tego, żebyśmy zawiązali z nią koalicję - recenzował konkurentów pod koniec marca Mentzen. - Mamy swój program i chcemy ten program zrealizować. Po wyborach zobaczymy, kto będzie chciał zrealizować nasz program i będzie w tym bardziej zdeterminowany - zaznaczył. Co ważne, w Platformie żaden z prominentnych polityków takiego scenariusza nie wyklucza. - Zastanawiamy się nad każdym wariantem - przyznał 8 września w "Graffiti" na antenie Polsat News Jan Grabiec, pytany o możliwość taktycznej, chwilowej koalicji z konfederatami. - Konfederaci mają czasem ciekawe propozycje podatkowe. Może uda się stworzyć rząd mniejszościowy, który pozwoli odsunąć PiS od nadużywanych narzędzi władzy - dodał poseł i rzecznik prasowy Platformy Obywatelskiej. Sam Tusk w czasie kampanii Konfederację wielokrotnie podszczypywał albo wręcz atakował, ale nigdy nie powiedział kategorycznego "nie" sojuszowi z tym ugrupowaniem. Wręcz przeciwnie. 19 września pytany o to w "Gościu Wydarzeń" pochwalił niektóre pomysły Konfederacji. - Mają ciekawe poglądy na wiele spraw - enigmatycznie powiedział były premier, dodając też, że w wielu kwestiach propozycje konfederatów są jednak "infantylne". Nie zmienia to jednak faktu, że powyborczej współpracy z partią Mentzena i Bosaka nie można wykluczyć. Pozostaje jedynie kwestia ceny i trwałości takiego sojuszu. Okiem Lewicy: starcie ideologiczne Ceny koalicji z Konfederacją na pewno nie planuje płacić Lewica. Liderzy i liderki tej formacji zarówno w publicznych, jak i nieoficjalnych wypowiedziach podkreślają, że nie widzą najmniejszych szans na powyborczy sojusz z tą partią. - Są pewne granice. Wiadomo, że stawka jest bardzo wysoka, ale trzeba jednak być wiernym swoim fundamentalnym wartościom - usłyszeliśmy od jednej z czołowych postaci ugrupowania. Jednak również Lewicę żywotnie interesuje to, jak wiedzie się konfederatom. Z badań fokusowych na wyborcach opozycji, które Lewica prowadzi regularnie, wynika, że mają oni coraz większy problem z przekazem i propozycjami Konfederacji. Co więcej, oczekują od partii tzw. demokratycznej opozycji konfrontacji z ugrupowaniem Mentzena i Bosaka. W Interii pisaliśmy już, że właśnie taka konfrontacja jest jednym z fundamentalnych założeń strategii Lewicy na finisz kampanii. - Zajmiemy się nimi (Konfederacją - przyp. red.). Będziemy się z nimi konfrontować, gdzie i jak się tylko da - mówił nam polityk ze ścisłego kierownictwa Lewicy. W starciu Lewicy z Konfederacją nie chodzi jednak wyłącznie o zadośćuczynienie życzeniom opozycyjnego elektoratu. Lewica ma w tym podwójny interes. Po pierwsze, chce powalczyć o młody, kobiecy elektorat, który wiosną przeszedł na stronę Konfederacji (przyczyny tego zjawiska wyjaśnialiśmy na łamach Interii). To jedna z najważniejszych grup wyborczych dla Lewicy - jak mówią politycy formacji: wciąż słabo zmobilizowana - więc walka będzie tu trwać do ostatniego dnia kampanii. Po drugie, z analiz Lewicy wynika, że między nimi, Konfederacją i Trzecią Drogą rozegra się zażarta walka o przynajmniej 10 mandatów w nowym Sejmie. Partie uplasują się zapewne w "widełkach" 1-2 pkt proc., a różnica między trzecią i piątą formacją w tych wyborach powinna wynosić co najmniej 10 mandatów. Dla Lewicy to tym ważniejsze, że walczy o zachowanie stanu posiadania z kończącej się kadencji. Obecnie ma 42 posłów i celem na nadchodzące wybory jest utrzymanie takiego wyniku.