Pamiętam jak osiem lat temu, po pierwszej - rozczarowującej dla siebie - turze wyborów prezydenckich Bronisław Komorowski zapowiedział referendum. Miał do tego - zgodnie z konstytucją (art. 125) oraz ustawą (z roku 2003) pełne prawo. Referendum dotyczyć miało trzech kwestii: okręgów jednomandatowych, finansowania partii z budżetu państwa oraz interpretacji prawa podatkowego. Intencja kandydata PO była od początku czytelna niczym pisane wielkim drukiem publikacje dla seniorów. Komorowski chciał zwiększyć swoją szansę na zgarnięcie w drugiej turze głosów wyborców Pawła Kukiza - który wtedy jechał na paliwie JOW-ów i odpolitycznienia polityki. Fiasko referendum Ale Komorowski drugą turę - jak pamiętamy - przegrał. A Senat (wtedy platformerski) nie pozwolił prezydentowi elektowi Andrzejowi Dudzie dopisać do referendum kolejnych pytań: o wiek emerytalny albo o wyprzedaż lasów państwowych. W efekcie referendum odbyło się w pierwotnym kształcie, choć już w zupełnie innym politycznym klimacie. A pytania wymyślone przez sztab Komorowskiego obchodziły ludzi tyle, co zeszłoroczny śnieg. Czyli nic. Nic więc dziwnego, że w tamtym referendum 6 września 2015 wzięło udział zaledwie 7,8 proc. uprawnionych do głosowania. Najmniej w demokratycznej historii Polski. Nasza demokracja jakoś to jednak przetrwała. A i budżet państwa nie zawalił się po wydaniu na organizację referendum 71,5 mln złotych. Osiem lat później - 15 października 2023 roku - będziemy mieli kolejne referendum. Tym razem rozpisane przez rząd PiS w sprawie prywatyzacji strategicznych sektorów gospodarki, relokacji migrantów, wieku emerytalnego i budowy bariery na granicy z Białorusią. Okoliczności są bardzo podobne do tamtych sprzed ośmiu lat. Znów rządzący - całkowicie zgodnie z prawem i duchem demokracji - organizują referendum, które - w ich optyce - pokaże ludziom, dlaczego warto głosować właśnie na nich. Jednak dla wielu obserwatorów to referendum jest skandalem. "Deptaniem i ośmieszaniem demokracji", "cynicznym wykorzystywaniem referendum dla celów polaryzacji politycznej" albo "łajdacką hucpą Kaczyńskiego". Patrząc wstecz, jednego tylko nie potrafię sobie przypomnieć. I poprawcie mnie, jeśli się mylę. Bo może akurat byłem w innym pokoju albo pieliłem ogródek. Ale jako żywo nie pamiętam, by dzisiejsi krytycy październikowego referendum osiem lat temu byli tak samo oburzeni inicjatywą Komorowskiego? Panika moralna Oczywiście rozumiem, że jak się jest antyPiSowcem to wszystko, co wymyśli PiS, z automatu musi być "łajdackie", "cyniczne" albo "antydemokratyczne". Jednak łatwość z jaką liberalna polska opozycja wchodzi na wysokie obroty jest za każdym razem zdumiewająca. To wręcz podręcznikowy przypadek tzw. paniki moralnej. Zjawiska - opisanego w latach 70. przez brytyjskiego socjologa Stanleya Cohena i polegającego na wywołaniu atmosfery społecznego rozedrgania oraz niepokoju. Nasza opozycja rozsmakowała się w tej panice moralnej jak dzik w żołędziach. Co tydzień ogłaszany jest więc nowy koniec świata i kolejny "szczyt podłości", na który mieli się rzekomo wspiąć rządzący. Przyjazne im media te zarzuty puszczają dalej w obieg, podnosząc do potęgi czwartej. I tak to działa. Efekt ma być taki, że postronny obserwator - zanim zdąży się w ogóle zastanowić o co w tym konkretnym zarzucie chodzi - już dobrze wie, co ma myśleć. Wręcz czuje się w obowiązku trząść się ze strachu i bić na alarm. Bo oto dzieje się przecież coś straaaaasznego! W tych warunkach niewielu ma chęć, odwagę i ochotę drążyć dalej. Po co ściągać na siebie podejrzenia o wyłamywanie się z atmosfery wielkiej moralnej paniki? Tych panik moralnych mieliśmy już w ostatnich ośmiu latach chyba setkę. Od dzików, lasów i polexitu, po dwie wieże, Margot, Pegazusa i rtęć. I w tym właśnie - niestety - tkwi dziś główny problem opozycji. Panika moralna leży im tak dobrze i jest dla nich tak komfortowa, że nie bardzo czują nawet potrzebę dalszego tłumaczenia swoich racji na inne sposoby. W efekcie w samym środku opozycyjnych narracji tworzy się raz po raz wielka poznawcza rozpadlina. Przepaść pomiędzy wielkimi gestami i słowami a rzeczywistością, która za nic nie chce do nich przystawać. "To absurdalne" Sprawa referendum pokazuje to znakomicie. Opozycja po raz kolejny nie potrafi wyjaśnić komukolwiek, kto nie należy do jej fanatycznych wyznawców, dlaczego właściwie to referendum należy zbojkotować, obśmiać i odrzucić. Jedyne odpowiedzi, jakie padają nie przekonałyby chyba nawet w miarę rozgarniętego przedszkolaka. Że referendum to "kiełbasa wyborcza"? A cóż jest złego w pytaniu ludzi o zdanie w kluczowych dla przyszłości kraju kwestiach. Że pytania referendalne podkręcają polaryzację? Tylko, że akurat czas wyborów służy wyostrzaniu alternatyw i decydowaniu pomiędzy nimi, cóż w tym niedemokratycznego? Że referendum to świętokradztwo i nadużywanie konstytucji? To tak, jakby powiedzieć, że używanie mydła jest deptaniem zasad higieny osobistej. Przecież to absurdalne.