To nie jest przypadek, że głosowanie nad raportem komisji konstytucyjnej Parlamentu Europejskiego odbyło się w ubiegłą środę - ledwie półtora tygodnia po polskich wyborach parlamentarnych. A nie jest to jakiś tam raport. Tylko - przypomnijmy - projekt zakładający wręcz rewolucyjne (można by rzec "konstytucyjne") zmiany w sposobie funkcjonowania Unii Europejskiej. Ich sednem jest zaś kolosalne okrojenie możliwości przeciwstawiania się niechcianym rozwiązaniom przez kraje i rządy myślące inaczej niż europejski mainstream. Pod wieloma względami można go nawet nazwać "lex PiS". Powstał właśnie z gniewu unijnych elit na politykę europejską Warszawy w minionych ośmiu latach. CZYTAJ WIĘCEJ: Czy liberałowie spalą na stosie równościową PiSonomikę? Dzieje się to wszystko ledwie kilkanaście dni po wyborach parlamentarnych nad Wisłą. Wyborach, których liberalny euroestabliszment oraz sprzyjające mu medialne elity nie były bynajmniej postronnym obserwatorem. Wszyscy oni niespecjalnie nawet ukrywali, że kibicują Donaldowi Tuskowi oraz jego koalicjantom. Na samym "kibicowaniu" się jednak nie kończyło? Poprzez "aresztowanie" należnych Polsce środków na Fundusz Odbudowy oraz szereg pomniejszych gróźb i interwencji wpływ "zagranicy" na demokratyczne głosowanie w Polsce był bezprecedensowy w całej historii III RP. "Welcome back, Donald!" - wiwatował po ogłoszeniu wyborczego sukcesu opozycji paneuropejski (ale kontrolowany przez niemiecki koncern Springera) portal "Politico". Niespecjalnie próbujący nawet ukrywać swój entuzjazm wobec wydarzeń w Warszawie. Oczywiście istnieje polityczna opowieść - powielana w Polsce przez kręgi antyPiSowskie - że życzliwe zainteresowanie Europy było czystym przejawem troski o "praworządność" i "unijne wartości", które - zdaniem Brukseli - były za czasów PiS-u zagrożone. Ale na wydarzenia ostatnich lat można przecież patrzeć też z innej - niemniej przekonującej - strony. Nie ulega przecież wątpliwości, że przez te ostatnie osiem lat PiS był solą w oku liberalnych euroelit. I to z kilku przynajmniej piekielnie mocnych powodów. CZYTAJ WIĘCEJ: Uwaga! Ujawniam, kto wygra wybory parlamentarne w Polsce Po pierwsze, PiS był inny. Nie należał do "wielkiej koalicji", która od lat trzyma pełnię władzy nad projektem eurointegracji. Koalicja ta składająca się z sił chadeckich, socjaldemokratycznych, liberalnych i zielonych (w różnych krajach UE funkcjonujących rzecz jasna pod różnymi nazwami) nie jest już od dawna tak silna jak niegdyś i nie wyczerpuje już pełnego politycznego spektrum demokratycznej Europy. Tu i ówdzie bywa coraz mocniej podgryzana przez partie antyestabliszmentowe i populistyczne różnej maści. Wielka koalicja nadal zachowuje się tak, jakby poza nią nie było na scenie nikogo. A jej liberalno-lewicowo-centrowa polityczna agenda stanowiła jedyną polityczną możliwość. Każdy zaś, kto się spod ich dyktatu wyłamuje bywa metkowany jako wróg demokracji, autokrata i bez mała zbrodniarz. Polityczna inność i odstępstwa od jedynie słusznego liberalnego paradygmatu są tępione z całą surowością. PiS tego właśnie doświadczył w minionych ośmiu latach. Padając ofiarą szeregu wyolbrzymionych oskarżeń i będąc karanym za posunięcia (patrz reforma sądownictwa), na które w krajach rządzonych przez "swoich" (Niemcy, Francja) przymyka się oko. Po drugie, PiS był hardy. I nie bardzo chciał się dopasować do oczekiwań. To w szczególny sposób irytowało niemiecką klasę polityczną. Nawykłą do tego, że za Odrą ma wiecznego sojusznika w lot i bez zbędnych pytań chwytającego wszelkie polityczne pomysły Berlina - nieważne czy to w temacie Rosji, energetyki czy zmiany unijnych traktatów. Po trzecie, PiS realnie zablokował liberalnej "wielkiej koalicji" cały szereg bardzo konkretnych posunięć. Weźmy choćby pakiet wyśrubowanych celów klimatycznych Fit For 55 - ukochane dziecko szefowej KE Ursuli von der Leyen oraz jej wice Fransa Timmermansa. Jakby tylko przy okazji i oczywiście "zupełnym przypadkiem" był to projekt w stu procentach wpisujących się w interesy "Starej Europy" a przerzucający koszty transformacji energetycznej na Europę Wschodnią. Gdyby nie opór PiS-u Fit For 55 już dawno by był domknięty. A tak, rozgrzebany i zablokowany w wielu wymiarach oddziałuje tylko częściowo. CZYTAJ WIĘCEJ: Trzecia kadencja PiS przetestuje praworządność Europy Ale w trakcie rozlicznych bojów Brukseli i Berlina z Warszawą wyszło coś jeszcze. To konflikt o prymat prawa unijnego nad ustawodawstwem krajowym. Przed PiS-em nikt tego na tę skalę nie kontestował. Zaś eurointegracja poprzez prawo zachodziła po cichutku i jakby bocznymi drzwiami - bez konieczności rozstrzygania tego w traktatach i referendach. Broniąc prawa do samostanowienia w kwestii sądownictwa PiS tę zasadę naruszył. Budząc popłoch wśród liberalnych euroelit zagrażając samym fundamentom ich politycznych planów. Po czwarte, PiS dawał "zły przykład" reszcie Europy. Warszawa w tych ostatnich latach faktycznie zaczęła stawać się alternatywnym ośrodkiem władzy w UE. Stało się to szczególnie widoczne w czasie wojny na Ukrainie. Dla politycznego monopolu liberalnej wielkiej koalicji było to absolutnie nie do zaakceptowania. Czyniło bowiem wielki wyłom w ich strategii wznoszenia kordonu sanitarnego wokół wszelkiej maści "innych" (populistów, antyestabliszmentobców etc.). Rządzący dużym krajem UE PiS pokazywał, że można inaczej. I bardzo źle rokował na przyszłość - choćby na najbliższe wybory do Europarlamentu (2024), w których "wielka koalicja" znowu może ponieść kolejne straty. Z tych właśnie powodów po odbiciu władzy z rak PiS-u należy spodziewać się liberalnej ofensywy. Trwająca właśnie w PE próba cichego przeforsowania zmian traktatowych będzie jedną z nich. Jeśli proponowane nowinki wejdą w życie, to powtórka z PiS-u w którymkolwiek innym kraju UE stanie się niemożliwa. A przynajmniej bardzo trudna. A nawet jeśli nastąpi, to wyjęcie kolejnych kompetencji z portfela rządów narodowych i przesunięcie ich do Brukseli uczyni taką zmianę bezprzedmiotową. I o to tu przecież właśnie chodzi. Rafał Woś