Kobieta na początku 2005 r. zatrudniła się w jednej z firm krawieckich we Wrześni. Pracowała w niej przez tydzień, ale pracodawca nie chciał z nią podpisać umowy o pracę. Dlatego zrezygnowała z tej posady i zażądała wynagrodzenia za tydzień pracy. Pieniędzy jednak od właścicielki zakładu się nie doczekała. Najpierw o swojej krzywdzie poinformowała Państwową Inspekcję Pracy, a potem wniosła do sądu pracy sprawę, którą wygrała... W międzyczasie kobieta zaczęła otrzymywać dziwne telefony. Przez dwa miesiące nawet kilkadziesiąt dziennie. W słuchawce odzywał się męski głos, który zawsze oznajmiał: - Ja z ogłoszenia... Telefon dzwonił o każdej porze dnia i nocy. Przychodziły też wulgarne SMS-y. Białogłowa nie bardzo wiedziała, co się dzieje, a liczba obleśnych telefonów stale się zwiększała. - W końcu zadzwonił jakiś "życzliwy" i powiedział, że moje imię i nazwisko oraz numer telefonu znajduje się na stronach erotycznych, i żebym uważała - mówi kobieta. Rzeczywiście, jej dane znalazły się w serwisie internetowym z ogłoszeniami kobiet, które świadczą usługi seksualne. Ktoś stworzył jej profil na tym portalu i oferował wyuzdane i perwersyjne "przyjemności". Pokrzywdzona nie była sama w stanie przeciwdziałać tej sytuacji. Nie była obeznana z internetem. Nie mogła w żaden sposób tego plugastwa zatrzymać. Zrozpaczona postanowiła poinformować o tym policję. Stróże prawa prowadzili śledztwo - zdaniem pokrzywdzonej - niemrawo. Dopiero znajomy kobiety ustalił, gdzie to ogłoszenie się znajduje. I tę informację przekazał policji. Funkcjonariusze ustalili, że feralne ogłoszenie na stronach erotycznych widniało przez prawie półtora roku: od 15 maja 2005 r. do 15 stycznia 2007 r. Właściciel serwisu ze Śląska udostępnił tzw. adres IP, dzięki czemu namierzono miejsce, z którego zostało dodane owe ogłoszenie. Okazało się, że dokonano tego z komputera znajdującego się w domu właścicielki szwalni, w której onegdaj była zatrudniona pokrzywdzona. Policja nie była jednak w stanie ustalić sprawców tego czynu. Namierzone IP należało do modemu zarejestrowanego na męża właścicielki szwalni. Komputer, z którego miało być dokonane przestępstwo, był własnością córki właścicielki. Podczas przesłuchania zeznała: "Tylko ja i mój mąż korzystaliśmy z niego i z dostępu do internetu." Wszyscy zostali przesłuchani w charakterze świadków, lecz nikt nie przyznał się do umieszczenia tego anonsu w internecie. Policjanci dokonali też oględzin komputera, ale dopiero po pół roku od zgłoszenia przestępstwa. Wezwali właścicielkę z komputerem na komendę i tam przeprowadzili czynności. Funkcjonariusz podczas badania sprzętu odkrył, że w urządzeniu został wymieniony twardy dysk, co - jak się później okazało - było głównym przyczynkiem do umorzenia śledztwa, ponieważ, jak czytamy w dokumencie: mogłyby być na nim dane z okresu, kiedy zamieszczono ogłoszenie w sieci. Dysk był nowy, więc nie mogło być na nim żadnych informacji z 2005 r. Pokrzywdzonej nie spodobało się umorzenie sprawy przez prokuraturę, dlatego wniosła zażalenie do sądu. Temida przyznała rację prokuraturze. - Sprawa została zamknięta prawomocnym orzeczeniem sądu - mówi Krzysztof Helik, prokurator rejonowy we Wrześni. - Niewątpliwie doszło do przestępstwa, jednak przeprowadzone czynności nie doprowadziły do ujawnienia jego sprawców. W prawie karnym nie można stosować odpowiedzialności zbiorowej. Dlatego sprawę, niestety, musieliśmy umorzyć - dodaje prokurator. Prokurator zaproponował pokrzywdzonej wniesienie pozwu do sądu cywilnego. Kobiety nie stać jednak na proces, który z pewnością ciągnąłby się latami. Właścicielka szwalni nie chciała komentować sprawy, a mąż właścicielki komputera, stwierdził że "powinniśmy się zająć innymi tematami". - Nawet gdyby w tej sprawie policja miało do dyspozycji właściwy twardy dysk, to i tak nie przyczyniłoby się to do wykrycia sprawcy. Zazwyczaj jest tak, że w domu jest jeden komputer, ale korzysta z niego kilka osób. Wszyscy też działają tylko na loginie i haśle jednego użytkownika, bo rzadkością jest, aby każdy z domowników osobno logował się do systemu. Dlatego ustalenie sprawcy w takim przypadku jest trudne, jeśli nie niemożliwe - mówi Michał Łukasik, informatyk. - Tropu można szukać u właściciela serwisu, bo jeśli w nim trzeba było się logować, to pozostaje po tym ślad: nick bądź adres e-mail, który mógłby zdekonspirować sprawcę - dodaje. Filip Biernat