O tym, że Mikon przeżywa wielki kryzys, pisaliśmy już wielokrotnie. W grudniu z powodu braku zleceń szwalnia musiała wstrzymać pracę. Produkcja ruszyła ponownie w połowie stycznia, jednak w zeszłym tygodniu, w środę (11 lutego) wstrzymano ją po raz kolejny. Jako przyczynę firma podała awarię kotła CO, który służy do produkcji pary przemysłowej wykorzystywanej do prasowania. Były też kłopoty z dostawą tkanin z Chin. Z przeszkodami szybko się jednak uporano. Zakład miał wznowić pracę już w poniedziałek, jednak robotnicy postanowili zastrajkować. Spontaniczna decyzja zapadła podczas przerwy śniadaniowej. - Nie damy się dalej traktować jak niewolnicy. Mamy swoją godność - wołali zdenerwowani i rozżaleni pracownicy Mikonu. Punktem zapalnym okazał się brak odpowiedzi dyrekcji spółki na pytanie o termin wypłacenia zaległych pensji za grudzień i styczeń. Dodajmy, że pośród 200-osobowej załogi są jedyni żywiciele rodzin. Wielu nie ma pieniędzy na życie, ale i na dojazd do pracy. Nie brakuje też takich, którzy, zdesperowani, zaciągają pożyczki gdzie tylko mogą. Mało kto ma też "czysty zeszyt w sklepie". - Nie mamy już na chleb - mówią ze łzami w oczach. - Nikt się nie zainteresuje, czy mamy co włożyć do garnka, że nasze rodziny są głodne. Traktuje się nas tutaj gorzej jak psy. Strajkujący wyrażają swój żal do prezesa, że ten nie informuje ich szczerze o sytuacji w firmie. Twierdzą, że praca w Mikonie przypomina warunki panujące w obozie koncentracyjnym. - Przełożeni, gdyby tylko mieli bata, to by nas nim lali - mówią bez ogródek. - Jesteśmy wyzywani, zastraszani i poniżani. Kiedy ktoś się za dużo wychyla, upominając się o swoje, może stracić pracę. Dlatego ludzie boją się cokolwiek mówić. - Kilka tygodni temu na zebraniu prezes powiedział nam, że możemy pracować za miskę ryżu. Chinki tak pracują, to my też możemy - mówią szwaczki. - Bolą nas również stwierdzenia szefa, że nie chce się nam pracować (chodzi o wypowiedź prezesa Mikonu Stanisława Konrada dla "WW" z 6 lutego, cyt.: "ludzie wolą być na kuroniówce i siedzieć w domu" - przyp. red.). - Jak można było tak powiedzieć w stosunku do obecnych, jak i byłych pracowników? - pytają. - Nikt z nas nie boi się pracy. Ale ludzie chcą za nią otrzymywać wynagrodzenie. Muszą z czegoś żyć. A tak chociaż jest parę groszy z kuroniówki. My z własnych pieniędzy musimy opłacać sobie ubezpieczenie. Przecież to woła o pomstę do nieba. - Kiedy poszliśmy do prezesa z prośbą o wypłacenie pensji, powiedział nam, że nie da, bo w portfelu ma tylko 10 zł. Jesteśmy totalnie przez niego lekceważone. Nawet gumy z buzi nie wyciągnie, gdy z nami rozmawia - żalą się. Robotnicy czują się kompletnie zdruzgotani. Sytuacja ich przerosła. - Przychodzą do nas ciągle ponaglenia z banków czy energetyki, wzywające do uiszczenia rachunków czy zaległych rat. Jesteśmy zdesperowani. Stąd ten bunt.