Ósemkę dzieci zabrała z domów dziecka po śmierci męża. Wcześniej razem z nim wychowała adoptowaną córkę. Na co dzień dzielą się swoimi problemami i cieszą sukcesami. W Mokronosach zapadł już zmrok. Jest blisko północy, po kuchni krząta się jeszcze Zofia Wilińska, szykuje kanapki na jutro dla dzieci. Rano nie dałaby rady, bo ogarnąć dziewiątkę nie sposób. Jest wdową. Sama nie mogła mieć dzieci. Po śmierci męża przygarnęła ósemkę... - Ciocia niech jeszcze poleży - mówią szeptem najstarsze dziewczynki. Jest już po szóstej. Pomagają jak mogą. To przecież ich dom. Rodzinna (inna) jak wszystkie Pod wieczór zasiadają w głównej sali do lekcji. Kiedyś tu była jej szkoła. Pani Zofia pamięta w której ławce siedziała, gdzie miała matematykę, a gdzie uczyła się polskiego. Tak jak dzieci, z którymi odrabia lekcję, lata temu sama siedziała z długopisem w dłoni pochylona nad zeszytami. - Żadnych uwag i wagarów - zapewniają dziewczynki. Z. Wilińska wychowywała się dwa kilometry dalej. Przez 24 lata pracowała w handlu, to w GS-ach w Smuszewie, to razem z mężem prowadziła przydomową masarnię w Barcinie, a potem sprzedawała w Wągrowcu. Do niedawna mieszkała na os. Wschód. Teraz wszystkie siły poświęca dzieciom. To praca na trzy etaty. W domu zawsze jest coś do zrobienia. Po dziesięciu latach leczenia i trzech poronieniach państwo Wilińscy stracili nadzieję, że doczekają się własnego potomstwa. Jednak pani Zofia nie zamierzała rezygnować ze swoich marzeń. - Bolało mnie, że nie mogę mieć własnych dzieci. Tą moją miłość, moje niespełnione macierzyństwo zaczęłam przelewać na zwierzęta. W pewnym momencie zauważyłam, że śmieją się ze mnie, że jestem mamą od psów i kotów - tłumaczy. W domu było ich dziewięcioro rodzeństwa, dziś sama opiekuje się dziewiątką. Wdowa z dziewiątką dzieci Gdy zdecydowali się z mężem adoptować Ewę dziecko miała 5 lat. Był początek lat 90-tych. Była ich wymarzoną córeczką, której nie mogli mieć, kochali ją mimo choroby. Gdy dziewczynka wyrosła na kobietę, postanowili adoptować kolejne dzieci. Pani Zofia nie wyobrażała sobie, że pewnego dnia zostanie sama. Pan Kazimierz coraz gorzej znosił chorobę. Zdołali jeszcze razem ukończyć kurs. - Gdy umarł, myślałam, że już nie dostanę dzieci - przywołuje. Niebawem w domu wdowy znów było gwarno. Na os. Wschód w Wągrowcu, gdzie wówczas mieszkała, dom znalazły dwie siostry: Beata i Kamilka. Jedna chodziła do III, druga do V klasy. Najstarsza Emilia została w domu dziecka. Nie była jeszcze gotowa. Była zbuntowana i... zakochana w koledze i nie chciała go zostawić. Wcześniej kilka razy nie udało się z adopcją. Sprawy szybko nabierały tempa, dzieci przyjechały kilka razy na weekend i już było "kupione": tu jest ich nowy dom. Dziewczynki wciąż utrzymują kontakt z biologicznymi rodzicami. Na drugi dzień świąt Bożego Narodzenia odwiedziły rodzinny dom. Tam Emilia zagadała siostrę, aby powiedziała cioci, że chce z nimi zamieszkać.