To był zwykły poranek. Pani Felicja Wanke-Lutobarska jak co dzień szykowała się do pracy - zakładu fotograficznego, który przed wojną należał do Franciszka Włosika. 6 marca 1943 roku do domu 19-letniej wówczas kobiety przyszli jednak gestapowcy. Mieli w rękach listy, które kobieta pisała do swojego brata Feliksa, który za słuchanie podziemnego radia czekał na egzekucję w Szczecinie. - Aby podnieść go na duchu, pisałam, że Niemcy za swoje czyny "poniosą zasłużoną karę". Do głowy mi nie przyszło, że to będzie przyczyną mojej tragedii - przyznaje. Najpierw osadzono ją w areszcie we Wrześni, potem w Forcie VII w Poznaniu. 15 czerwca z setkami innych dotarła na dworzec w Oświęcimiu. - Nigdy nie zapomnę, jak pierwszy raz przeszłam przez bramę, która była wejściem do piekła. Była ulewa. Maszerowaliśmy w błocie. Myślałam, jak wytłumaczę mamie, że mój płaszcz i czerwone pantofelki są tak zniszczone - wspomina. - Za chwilę siedziałam już jednak naga, z ogolonymi włosami na ławce. Na lewym przedramieniu wytatuowano jej numer - 46135. Pracowała w różnych komandach. - Codziennie maszerowałyśmy do roboty po 15 km, kopałyśmy rowy melioracyjne, pracowałyśmy przy żniwach. Byłam tak wycieńczona, że nie dawałam rady chodzić na pole. Normalną sprawą było, że trzeba było wlec za sobą trupy koleżanek, które zmarły w czasie lub w drodze do pracy. Za ręce, nogi - jak było wygodnie... Głodowe racje odbierały siły. Śniadanie: chochla herbaty z pokrzyw i kromka chleba. Obiad: kubek rozrzedzonej zupy. 28 października 1943 r. pani Felicja zachorowała na tyfus. Zemdlała na apelu. Trafiła na rewir, gdzie cudem przeżyła. Była jednak zbyt słaba, aby wrócić do pracy w polu. Została w lagrze; wynosiła kubły z odchodami chorych. - Strasznie się bałam. Wszędzie pod barakami leżały poprzykrywane kocami trupy, które poruszane były przez szczury. Potem trafiła do Leichen Komando - przerzucała zwłoki z szopy na specjalną platformę na kółkach. Dwie więźniarki chwytały ciało za nogi i ręce, i z całej siły rzucały na stertę. Platforma po napełnieniu jechała do krematorium. - Kiedyś nie dałyśmy rady unieść ciała jednej kobiety. Esesman, który nas pilnował, przebił jej brzuch szpikulcem, którym się podpierał. Trysnęła z niego woda - wspomina pani Felicja. - Widziałam, jak esesmański wilczur szarpał więźniarkę, a potem nasz kapo Pellman skakał po niej. Pamięta też esesmana, który znalazł ukryte przez matkę nowo narodzone dziecko. Utopił je we wiadrze. - Kiedyś uciekły dziewczyny. Schwytano je szybko. Skatowane ku przestrodze siedziały na środku pola z tabliczkami na szyi: "Hip, hip, hurra. Ich bin wieder da" (Jestem znowu tutaj - przyp. red.). Wszystko tam było jednym wielkim pasmem cierpień. Bóg zapomniał o tym miejscu. Nikogo nie wysłuchał. Oświęcim to był koszmar, o którym trudno mówić, a co dopiero przeżyć. Pani Felicja opuściła obóz we wrześniu 1944 r. Została przewieziona do fabryki amunicji w Eberswalde. Później trafiła do obozu zagłady w Ravensbrück. Stamtąd - dzięki pomocy Czerwonego Krzyża - do Szwecji. Do kraju wróciła na statku "Dar Pomorza". Po wojnie zamieszkała w Koszalinie. - Wielu ludzi mnie pyta, czy wybaczyłam Niemcom. Nie. Proszę Boga, bym umiała to zrobić, ale nie mogę. Pamięci nie oszukam - mówi. - Boję się, że brama znów się zamknie, ale wracam do Oświęcimia. Muszę. Koło mnie w baraku leżała koleżanka, sierota Marysia Adamek z Łodzi. Po kilku dniach zmarła. Zrywam polne kwiaty, zanoszę na jej pryczę. Zamykam oczy i wracam do przeszłości. Modlę się: "Boże, jak umrę, weź mnie do nieba... bo piekło już przeżyłam na ziemi". KUL