We wrzesińskim Ośrodku Pomocy Społecznej jest ich obecnie dwudziestu. Zdecydowana większość (18) to kobiety. Każdy pracownik ma przydzielony swój rejon opiekuńczy. W sumie jest ich tyle samo, co pracowników. Znają większość zakątków miasta, gminy, i mają ogromną wiedzę o tym, co się w nich dzieje. Bardzo często korzystają z niej: policja, sądy, szkoły, kuratorzy. - Dla wielu instytucji jesteśmy najlepszą, w dodatku sprawdzoną bazą informacyjną - podkreślają. - Do dzisiaj pamiętam, jak przyszedł do mnie policjant ze zdjęciem bezdomnego. Chciał, abym rozpoznała zwłoki. Musiałam też jechać do prosektorium. Omal nie zemdlałam - przyznaje pani Karolina. - Ciało było w totalnym rozkładzie, widać było już białe robaki. Normalność to tylko pozory Jest przedpołudnie. Z jednym z pracowników udajemy się w teren. Wchodzimy do schludnie wyglądającego mieszkania na jednym z wrzesińskich osiedli. Na pierwszy rzut oka - dom jak każdy inny. Ale być może to tylko pozory. Według "informatora" w mieszkaniu tym żona źle traktuje męża. Szybko okazuje się, że za donosem stoi teściowa owej kobiety, niepałająca do niej sympatią. - Nas już nic nie dziwi - stwierdza pani Monika. - W przeciągu miesiąca otrzymujemy bardzo dużo donosów. Wszystkie musimy sprawdzić. Ludzi drażni to, że ktoś np. odbiera zasiłek, a jeździ zagranicznym autem. Piszą również, żebyśmy zainteresowali się jedną rodziną, "bo tam jest melina" czy "żona głodzi męża". Oczywiście są to anonimy. - Bardzo często nasi informatorzy piszą "uprzejmie donoszę", a na końcu i tak podpisują się imieniem i nazwiskiem. Zwyczajnie się zapominają - śmieje się pani Lucyna. Praca ta wymaga jednak dużej wrażliwości na ludzką krzywdę, ale i silnej psychiki. Istotnym elementem jest również powołanie do tego zawodu i odpowiednie kwalifikacje. Większość z nich ma ukończone studia na kierunku praca socjalna. - Ewentualnie może to być pedagogika, socjologia, psychologia czy resocjalizacja - wylicza Anna Prusak, dyrektor OPS-u. - Wykształcenie trzeba jednak uzupełniać na bieżąco. W tym celu przeprowadzamy kursy, które podwyższają kwalifikacje. - Kiedyś otrzymaliśmy anonim o "babci", która, jak się okazało, "nie była rozpieszczana przez swojego męża i syna". Miała ponad 60 lat, a ważyła niespełna 30 kg - mówi pan Krystian. - Gdy weszliśmy do jej domu - nie bez problemu - nie można było rozpoznać, co jest łazienką, a co kuchnią. W dodatku wszędzie panował niesamowity smród. Kobieta nie chciała jednak iść do domu opieki. - Nikogo nie możemy do tego zmusić. Pomagaliśmy jej jak tylko mogliśmy: przynosiliśmy odzież, wykupiliśmy jej obiady. Odwiedzaliśmy ją, ale musieliśmy tam chodzić z policją. Niestety, w domu nic się nie zmieniło, a kobieta zmarła - ubolewa nasz rozmówca. Najgorzej, gdy cierpią dzieci Na szczęście nieczęsto dochodzi do tak dramatycznych finałów. Makabrycznych sytuacji, w których ofiarą padają nawet najmłodsi, jest już jednak dużo. O wiele za dużo. - Kiedyś z koleżanką pojechałyśmy do domu, który z zewnątrz nie różnił się niczym od innych. Były to jednak tylko pozory - stwierdza pani Marysia. - Kiedy tam weszłyśmy, byłyśmy w szoku - mówi dalej. Drzwi pracownikom socjalnym otworzył starszy mężczyzna. Jak się okazało, mieszkał z trzema wnuczkami, których matka wyjechała do pracy za granicę. Choć słowo "mieszkał" w tym przypadku nie jest chyba adekwatne... Niestety, często mieszkania, do których wchodzą pracownicy socjalni, są brudne, a w wielu przypadkach - nie można się bać użyć tego słowa - odrażające. Podobnie ludzie - niemyci od kilku tygodni, cuchnący... - Starszy pan był zarośnięty brudem. Można go było z niego skrobać - nie przebiera w słowach pani Aleksandra. - W środku było totalne wysypisko śmieci. Wszędzie znajdowało się pełno odchodów, kał poprzykrywany był gazetami. Wokół było też pełno pająków i rozkładających się myszy. - Dla tego pana był zaskakujący fakt, że nam się w jego domu "coś" nie podoba - wspomniana pani Marysia. - Kilkuletnie dziewczynki miały do jedzenia, a właściwie tylko do picia wodę z cukrem. Strasznie to przeżyłyśmy. - Najbardziej przykrą rzeczą w mojej pracy było umieszczenie starszej kobiety w Domu Pomocy Społecznej - mówi pani Ewelina. - Stało się tak na jej prośbę. Po prostu żadne z dziewięciorga jej dzieci nie chciało jej przyjąć do swojego domu. Była sprawna, mogła jeszcze im pomóc. Wszystkim przeszkadzało jednak to, że miała padaczkę. Bardzo to przeżyła. Ja również, kiedy dzwoniłam do jej dzieci i wszędzie słyszałam w słuchawce słowo "nie". Kobiety się nie przyznają Dużo spraw podejmowanych przez ośrodek dotyczy kobiet bitych przez mężów. Trafiają tam po interwencji policji. Coraz częściej do drzwi ośrodka pukają jednak same. - Gdy idziemy na wywiad, kobieta mówi, że jest wszystko dobrze. Zaprzeczają, że są bite. Siniaki tłumaczą: "Spadłam ze schodów" czy: "Sięgałam po coś" - wylicza pani Aleksandra. - Najgorsza jest świadomość na wsiach. Kobiety żyją w stereotypach: "Pan pije i bije. Wszyscy tak robią". Coraz częściej zdarzają się jednak sytuacje, że to kobiety biją swoich mężów. - Bardzo trudno jest mężczyźnie powiedzieć kobiecie, że inna kobieta go bije. Na policji są wyśmiewani - stwierdza wprost pani Monika. - Mam jednego takiego podopiecznego. Nie reaguje na bicie żony, bo, jak mówi, nie chce stosować wzorców z domu rodzinnego. Pracownicy ośrodka pomocy społecznej już od kilku lat muszą znosić ataki swoich podopiecznych. Jak opowiadają, zwykle kończy się na wyzwiskach i krzykach. Do czynów klienci przechodzą bardzo rzadko, za to groźby są na porządku dziennym. Powołaj się na "Kutera" - Nie tak dawno mężczyzna wychodzący z zakładu karnego zażądał od nas laptopa i 2 tys. zł. Kiedy poprosiłam go, aby opisał swoją sytuację itd., zostałam wyzwana od suk... - wspomina pani Irena. - Trzasnął drzwiami i wykrzyczał, że nie daję swoich pieniędzy, tylko państwowe. - Ja usłyszałam kiedyś od syna swojego podopiecznego, który był przez niego bity, że jak wyjdzie z więzienia, to mnie zabije - mówi pani Maria. - Ale nie wszyscy byli więźniowie są źli. Jednego, który opuścił zakład karny i zgłosił się do nas po pomoc, poczęstowałam plackiem. To był taki ludzki odruch. Wtedy on powiedział, że jak ktoś będzie chciał mnie skrzywdzić, to mam się powołać na "Kutera". Włos mi wtedy z głowy nie spadnie - śmieje się. Największym utrapieniem dla pracowników socjalnych są jednak społeczności romskie. Pracownicy przyznają, że boją się mówić na nich cokolwiek złego. - Oni oczekują od nas tylko pieniędzy. Straszą, że jak ich nie damy, to zajmie się nami mafia. Kiedyś nawet wyliczali, kto już nie żyje... - Wszyscy mówią, że są bardzo schorowani, nie mogą podjąć pracy. No i są biedni. Przeczą temu jednak samochody, jakimi podjeżdżają pod ośrodek. W OPS-ie zajmowałam się kiedyś Romem, który nie czytał, nie pisał, nie słyszał... A jak mu powiedziałam, że jest nieodebrana renta socjalna, wszystkie wcześniejsze problemy zdrowotne zniknęły - śmieje się pani Basia. - Można mówić o cudzie. - Są takie przesądy, że do Cyganki najlepiej iść z czymś czerwonym. To ją uspokaja - zdradzają pracownicy. Przyznają, że największą radością dla pracownika socjalnego jest dzień, kiedy jego podopieczny staje na nogi: dostaje pracę, sam zaczyna rozwiązywać swoje problemy... - Nie ma piękniejszej nagrody, podziękowania za pracę. Bardzo często otrzymujemy kartki z życzeniami od dzieci, które piszą: "Dziękujemy za nowe rajstopy czy buty". Wszyscy nasi rozmówcy są zgodni, że wykonują ten zawód, bo - wbrew pozorom - jest to praca ciekawa. Ale wymagająca dużej odwagi i cierpliwości... Łukasz Różański