- Chyba każda z nas zadałaby sobie w takiej sytuacji takie pytanie, głowiąc się nad odpowiedzią. A odpowiedź jest prosta - Julia zakłada nogę na nogę, upija łyk kawy z filiżanki i z wdziękiem zaciąga się damskim papierosem. - Powiem ci, ale anonimowo. Anonimowo, bo choć to co powie, to nic wstydliwego i właściwie się z tym nie kryje, ale chwalić się na łamach też nie zamierza. Dlatego liczy na dyskrecję. OK. Uprzedzam więc z góry, że moja przewodniczka tak naprawdę nie ma na imię Julia. Ma za to blond kręcone włosy, czarujący uśmiech i jest bardzo atrakcyjną trzydziestką. Taką, za którą na ulicy obejrzy się niejeden facet. A ze względu na ciuchy, które nosi, obejrzy się też niejedna kobieta. Bo Julka ubiera się tak jak owa koleżanka z pracy: gustownie i z klasą. - Nie mylić z kasą - śmieje się. - Bo to ciuchy z lumpeksów. - Wszystkie? - Tak wszystkie, oprócz bielizny, oczywiście. Najlepszą koleżanką Julii jest Sara. Sara ma kilka lat więcej, śródziemnomorską urodę i gust bardziej klasyczny. Obie o ciuchach mogłyby rozmawiać godzinami: z pasją. Śledzą trendy, czytają modową prasę, znają się na tym. - Poznałyśmy się w lumpeksie przy Leszczyńskich - opowiada Julka. - Byłam w ciąży, miałam czas, łowiłam buty. - A ja szukałam czegoś dla siebie na lato - mówi Sara. - Spytałam, co myśli o jakimś ciuchu z wieszaka. Od razu przypadłyśmy sobie do gustu. Takie bratnie dusze z nas. Od tego czasu spotykają się regularnie: co poniedziałek przed ósmą rano i wyruszają na shopping, czyli zakupy. Dlaczego w ten dzień i tak wcześnie? Bo w poniedziałki w lumpeksach jest świeży towar, a otwierane są o godzinie ósmej. Chcesz upolować fajne ciuchy, musisz zdążyć przed konkurencją. - Co mamy na myśli mówiąc konkurencja? Idź i przekonaj się sam - odpowiadają. - My mamy stałą trasę. Zazwyczaj zaczynamy na Klonowicza, potem jest lumpeks na Alejach Krasińskiego, stamtąd przenosimy się na Leszczyńskich. Po prostu trzy godziny przebierania w ciuchach i łowienia. Rodzinny biznes Julia na co dzień wychowuje dzieci, pomaga ojcu prowadzić firmę. Sara była kiedyś przedstawicielem handlowym, teraz rozkręca swój interes. Co miesiąc w leszczyńskich lumpeksach zostawiają średnio pięćset złotych. - Kupiłam ostatnio naprawdę cudowne kozaki za 30 zł - chwali się Sara. - Były trochę za wysokie, kazałam szewcowi je obciąć, kupiłam ładne futerko na wykończenie. W sumie kosztowały mnie 60 zł, a wyglądają jak za pięćset. Pierwsze lumpeksy pojawiły się w Polsce na początku lat 90. w dużych miastach. Olbrzymie hale na obrzeżach metropolii z długimi stołami, na których piętrzyły się sterty używanej odzieży. Żeby coś znaleźć, trzeba się było nieźle namieszać. - Wtedy była to głównie używana odzież z Niemiec. Mało atrakcyjna, bo Niemki są tęgawe i oszczędne. Jak coś oddają, to z reguły jest już mocno zużyte - wspomina człowiek z branży, Zbigniew Roszyk. Razem z żoną prowadzi lumpeks przy ul. Leszczyńskich. W branży siedzą już 17 lat. To oni pierwsi zaczęli sprzedawać w Lesznie odzież na wagę. - Teraz głównie to odzież z Wielkiej Brytanii. Większość rzeczy jest naprawdę w świetnym stanie, choć nigdy nie wiadomo, co się przywiezie z hurtowni. Przekonujemy się o tym dopiero, gdy rozpakowujemy w soboty i niedziele worki i rozwieszamy ubrania. Na szczęście mamy dobrego dostawcę. - Często trafiają się ciuchy zupełnie nienoszone, nawet jeszcze z metkami. Raz znaleźliśmy sukienkę z metką: była na niej cena 1400 euro. U nas poszła za 30 zł - uzupełnia Anna Roszyk, córka pana Zbigniewa. Poszła w ślady rodziców i razem z chłopakiem otworzyli swój lumpeks przy ul. Niepodległości. Towar kupują w tej samej hurtowni na drugim krańcu Polski. Pół roku po Wyspach - Do naszych lumpeksów docierają rzeczy, które w Anglii były modne pół roku temu - zdradza Julia. - To kwestia zamożności społeczeństwa na Wyspach. Ludzie tam są bogatsi, często wymieniają garderobę. Myślę, że też markety z ciuchami pozbywają się starych kolekcji. I dlatego do nas trafiają często rzeczy naprawdę znanych marek i na dodatek nie używane. A u nas sprzedawane są za grosze. To może się jednak wkrótce skończyć, bo rząd w Anglii zapowiada ostre, wielomiliardowe cięcia budżetowe i zwolnienia. Ludzie zaczną mniej zarabiać i być może... będą dłużej nosić rzeczy. W ten sposób wielka polityka dotrze do polskich lumpeksów. - Już od jakiegoś roku widać kryzys - potwierdza Z. Roszyk. - Najlepsze były lata 2006 - 2007. Teraz jest gorzej. W większości lumpeksów odzież sprzedawana jest na wagę, tylko w niektórych wyceniane są pojedyncze sztuki. Obowiązuje zasada: kilogram kosztuje najwięcej w dniu nowej dostawy, w kolejne dni ceny spadają. W lumpeksie przy Alejach Krasińskiego w poniedziałek klientki zapłacą za kilogram 50 zł, we wtorek 40, itd. aż do soboty, kiedy jest najtaniej: 10 zł za kilogram. - Ja dzielę klientów na trzy kategorie - mówi pracownica jednego z lumpeksów. - Pierwsza to eleganckie panie, które szukają rzeczy dla siebie: nie są najbiedniejsze, ale szkoda im pieniędzy na zakupy w butikach. Po drugiej stronie są ludzie, którzy kupują z biedy. Oni przychodzą w soboty. Najchętniej wtedy, kiedy jest totalna wyprzedaż: siatka ciuchów za złotówkę. No i jest trzecia kategoria: handlarze. Przychodzą w poniedziałki, rzucają się na ciuchy, najchętniej markowe, a potem wystawiają na przykład na Allegro. Nikt się nie krępuje W poniedziałek z samego rana poszedłem na zakupy do lumpeksu przy Al. Krasińskiego. Kwadrans przed ósmą w przejmującym chłodzie pod drzwiami tłoczy się ze trzydzieści osób. Stoję grzecznie w kolejce i obserwuję. Te dwie dziewczyny obok to chyba licealistki przed lekcjami. Pani za nimi to chyba jednak łowi na handel. Są też Julka i Sara, ale czasu na rozmowę już nie ma. Gdy tylko drzwi się otwierają, dosłownie wsysa całą grupę do środka. Pani w eleganckim płaszczyku od razu rzuca się do półki po torebkę, którą upatrzyła sobie przez szybę (potem jeszcze każe zdjąć z manekina spodnie i bluzeczkę). Na oko 45-letni facet o posturze i dłoniach boksera z wielką wprawą przerzuca damskie ciuszki na wieszaku i co rusz któryś wybiera. Po drugiej stronie to samo robi jego żona. Potem oboje zrzucą naręcza ciuchów pod ścianą i ze spokojem poddadzą je dokładnej lustracji. Część rzeczy wyląduje z powrotem na wieszakach, część na wadze. Pani około pięćdziesiątki na wpół ukryta za wieszakami bez nadmiernego skrępowania zdejmuje swoją bluzeczkę i przymierza upolowaną na wieszaku. Przymierzalnie w lumpeksach to rzadkość, bo zdarzały się kradzieże. Tutaj akurat są, tyle że w tej chwili wszystkie zajęte. Thank You Marks&Spencer Ja zajmuję się męskimi koszulami i tu nagle czuję, jak serce bije mi mocniej. Jest piękna: w najmodniejszym fioletowym kolorze, ze świetnego materiału i od dobrego producenta: Marks&Spencer. A na dodatek jest to nówka: metka z angielskiego shopu nie pozostawia wątpliwości. Ta koszula jeszcze niedawno wisiała w angielskim markecie sieci Thank You za jedyne 3,99 funta. Szczęśliwy biegnę więc do kasy. Koszula waży 284 gramy, czyli kosztuje 14,20 zł. Niby niedużo, ale to przecież prawie tyle, co w Anglii. - Też bym jej nie kupiła - mówi Lidka, urzędnik państwowy w jednej z leszczyńskich instytucji. - Ja nigdy nie chodzę w dni dostawy, bo wtedy dla mnie jest drogo. Wolę pójść w środę lub czwartek i czaić okazje. Ja chodzę na Grunwaldzką. Nie lubię przepłacać. Na przykład za kozaki nie dam więcej niż 5 - 6 zł. A mam ich teraz w domu 17 par. Kurtek sama już nie liczę. Problem jest jeden: zaczyna mi brakować szaf. - Ja nadmiar rozdaję znajomym - przyznaje Julia. - Znam taką jedną wielodzietną rodzinę, której od czasu do czasu zawożę rzeczy, w których już nie chodzę - uzupełnia Sara. - A my te rzeczy, których nie sprzedamy, utylizujemy - wyjaśnia Z. Roszyk. - Nie ma sensu magazynować, bo nie każda rzecz znajdzie swojego klienta. To już chyba nałóg Branża lumpeksów w Lesznie trzyma się dobrze. Dokładne ich policzenie jest wprawdzie bardzo trudne, bo Urząd Miasta nie prowadzi osobnych rejestrów, ale ich liczbę szacuje się na około 30. W prawdziwą aleję lumpeksów przekształca się ulica Niepodległości, gdzie działa blisko siebie kilka takich sklepów. - Konkurencja? Nie, moim zdaniem nie jesteśmy dla siebie konkurencją - deklaruje Anna Roszyk, właścicielka jednego z nich. - Wręcz przeciwnie. Przecież w każdym są inne ciuchy, a jak klient przyjdzie do jednego lumpeksu, to na pewno zajrzy też do tego, który jest w sąsiedztwie. - To prawda - Julia przyznaje rację. - Generalnie ubieranie się w lumpeksach daje same korzyści. Mam ubrania na każdą okazję i w różnym stylu i nie wydaję na nie dużo. - A ja muszę chyba trochę przyhamować - wyznaje Lidka. - Niedawno rzucałam palenie i codziennie odkładałam do słoiczka pieniądze, które wydałabym na papierosy. Uzbierało się 50 zł. Popatrzyłam na ten słoik. Akurat była środa. Zabrałam te pieniądze i pojechałam do lumpeksu. Kupiłam sobie między innymi kolejne kozaki. To już chyba nałóg. Papierosów też nie udało się rzucić. Arkadiusz Jakubowski