"Fejm" "Fejm", czyli opinia, sława, legenda. Jesteś znany, znaczy masz "fejm". - Ale nie chodzi o to, żeby wiedział o tobie każdy - Marcin poprawia niebieską chustę, którą zakrył sobie twarz. - Każdy, to znaczy społeczeństwo. Chodzi o to, żeby wiedzieli ci, którzy mają wiedzieć. Ludzie ze środowiska, inni "wrajterzy". Mają wiedzieć i rozpoznawać. Po to się ma swój styl i swoje litery. Żeby cię rozpoznawali i żeby robić sobie "fejm". Ale to, że jesteś znany, nie znaczy, że wiedzą kim jesteś, gdzie mieszkasz, jak wyglądasz, jak się nazywasz. "Fejm" masz wtedy, kiedy jesteś znany przez to, co i gdzie malujesz. - Możesz zrobić "fulkara", takiego piętnaście metrów na dwa trzynaście, ale jak go umyją, nikt go nie zobaczy - tłumaczy Marcin. - A możesz zrobić wrzuty na mieście w dobrych miejscach i każdy będzie wiedział o tobie. Zrobisz sobie "fejm". I o to chodzi. Litery Na początku były hasła na murach, a potem pojawił się Phase II, który stworzył pierwszy styl: połączył gotyk z booble. I tak w latach 70. poprzedniego wieku na nowojorskim Bronksie narodziło się graffiti, czyli nowa miejska sztuka. - Graffiti to sztuka litery, graffiti to promocja swojej ksywki za pomocą liter malowanych na ścianach - tłumaczy Jurek z Rybnika. Ma 29 lat, maluje od 1997 roku. Ale nabazgrany gdzieś napis "Legia k...." to nie graffiti. Bo graffiti to sztuka, a taki napis nie. Ale zwykły śmiertelnik prawdopodobnie namalowanego przez grafficiarza napisu nie będzie w stanie odczytać. Nie będzie potrafił wyłowić liter z kolorowych cieni, tła, kresek, "autlajnów" (to te kreski na krawędziach rysunku), wyostrzeń, ozdobników. - Graffiti to sztuka dla wtajemniczonych - rzuca Jurek. - Ważne, że oni rozpoznają styl i litery. Że będę wiedzieć, kto to namalował. I może być, że inny "wrajter" zamaluje twoje graffiti i namaluje swoje. To często się zdarza. I to jest dla "wrajtera" najgorsze, bo to tak, jakby przestał istnieć. Charaktery Graffiti narodzone w latach 70. rozprzestrzeniło się na cały świat i ewoluowało. Z czasem w graffiti obok liter pojawiły się "charaktery", czyli różne postaci. Maciej z Leszna najchętniej maluje "charaktery", ale nie gada z dziennikarzami. Trzyma z Marcinem, tym w niebieskiej chustce na twarzy i Michałem, który maluje w specjalnej masce. W ekipie jest jeszcze Tomek Wiśniewski. On nie maluje. Bardzo by chciał, ale nie może. Nie ma talentu, nie potrafi. Ale jeździ z chłopakami i jest ich takim menago. Bo to jest tak: grafficiarz potrzebuje ściany. Ściana jest dla niego najważniejsza. Najlepiej, jeśli to ściana w dobrym, czyli widocznym miejscu. Ale każda ściana do kogoś należy. - Czasami uda się załatwić chłopakom legalną ścianę do pomalowania, bo właściciel tego chce - mówi Tomek Wiśniewski. I wtedy Tomek załatwia szczegóły. Nie żeby od razu jakieś pieniądze za to brać, bo grafficiarz maluje nie dla pieniędzy, ale dla przyjemności. No, ale trzeba szczegóły ustalić. Na przykład, żeby właściciel ściany farby kupił (od 13 zł za puszkę w górę) i na przykład jakiś obiad w podzięce postawił. - Chłopaki malowali sklep wielobranżowy w Osiecznej, budki z jedzeniem przy plaży i kamienicę koło rynku - wylicza Tomek. A trzech albo czterech fotografów w Lesznie ma w gablotach zdjęcia z sesji robionych modelkom przy ich graffiti. I to ich trochę wkurza. Bo sobie taki fotograf robi "fejm" ich kosztem. A, kurde, prawa autorskie? - A ostatnio w jednym z programów telewizyjnych siedzi sobie babeczka w parku we Wrocławiu i nawija do kamery, że mąż ją chyba zdradza - opowiada Tomek. - A ja patrzę, a tam w tle na murze "i jest krew". To graffiti, które chłopaki robili. No szok. Marcin Ale chłopaki gadać o tym nie będę (Marcin trochę jednak pogada). Są nieufni, a co dopiero żeby rozmawiać. Jak mają na imię, Tomek też nie powie. Wymyśl sobie jakieś imiona. Powie tylko, że mają tak gdzieś po 25 lat i pracują. Graffiti to nie jest zabawa dla siedemnastoletnich smarkaczy. Jak się ma 17 lat i maluje, to nic fajnego z tego wyjść nie może. Człowiek musi się nauczyć, ukształtować, dojrzeć i wyrobić sobie styl. Jak Marcin. Gdyby Marcinowi dać ścianę taką sześć na trzy, to w pół godziny zrobi tam takie graffiti, że oko zbieleje. Od razu zobaczysz, że ma talent, choć to samouk. Ta równa kreska, te wypełnienie, dynamika, kolory. - Litery muszą mieć "flo", no muszą płynąć. Całość tworzyć - mówi Marcin. Jego litery to KCIR. System W graffiti chodzi też o to, by niszczyć system. Jaki system? - No taki, że zapier....sz cały miesiąc i dostajesz tysiąc trzysta osiemdziesiąt brutto, czyli dziewięćset na rękę - mówi Marcin. - Taki system. Dlatego ja pracuję na czarno. Pracuję i maluję. I jestem wolny. Systemowi graffiti się nie podoba. System usiłuje graffiti zniszczyć. System graffiti traktuje jak niszczenie mienia. Na zachodzie Europy i w Ameryce grafficiarzy ścigają specjalne jednostki policji. W Polsce jeszcze takich nie ma. Ale w Polsce grafficiarz może dostać pięć lat pudła. - To wku... - wyznaje Marcin. - Nikogo nie gwałcisz, nikomu nie robisz krzywdy, nikogo nie okradasz, a możesz iść do pudła. Nielegal Więc nawet na chwilę nie ściągnie niebieskiej chusty, którą zasłania twarz. Po co kłopoty? Już raz je miał. Złapali go w Rawiczu, potem był wyrok. Niech to wystarczy, więcej nie powie. System wziął się na sposób. System próbuje cywilizować graffiti. Czasami udostępni ścianę do pomalowania, czasami nawet cały dworzec, jak na przykład w Sopocie. Czasami system organizuje też takie legalne malowanie, jak niedawno w Rawiczu. Grafficiarze sącząc piwko malowali stumetrową ścianę. Ale to taka ściema. Bo nie ma czegoś takiego, jak legalne graffiti. Prawdziwe graffiti to nielegal. To adrenalina, że mogą cię złapać, że musisz uważać, omijać ochronę, sokistów, że musisz zejść pod ziemię. Zrobić "fulkara" Stylów graffiti jest mnóstwo, ale grafficiarze tak naprawdę dzielą się na tych, co malują pociągi, co malują miasta i na tych co malują i jedno i drugie. Marcin najchętniej maluje pociągi. To go "jara". - My wagony znamy lepiej niż kolejarze: L-57, L-74. Wiemy, gdzie to stoi, wiemy, gdzie to jeździ. Na samym początku, gdy graffiti powstawało, to właśnie malowanie pociągów, wagonów metra i tramwajów wzbudziło największą niechęć systemu. A jednocześnie stało się to sztuką samą w sobie. I wyścigiem, kto kogo przechytrzy. - Chciałem jechać malować metro w Pradze, ale spotkałem takich Włochów i oni mówią, że tego metra się nie da pomalować - mówi Marcin. - Dałem spokój. Ale znam gostka ze Śląska. I on mówi, że wszystko się da zrobić. Że trzeba tylko chcieć. I wiesz co? I on tam zrobił "fullkara". No to znaczy, że pomalował cały wagon. Piętnaście na dwa trzynaście. Mekka Dlatego system w walce z grafficiarzami bywa brutalny. - W internecie znajdziesz filmiki, jak antyterroryści wjeżdżają do mieszkań grafficiarzy, przykładają im karabiny do głowy, wywlekają w kajdankach. System nie ma litości - przekonuje Marcin. Ale Marcin się nie boi. Jak malujesz to musisz się liczyć z konsekwencjami. Zjeździł już różne kraje w Europie, w różnych krajach malował pociągi. I wciąż chce więcej. To nie mija z wiekiem. Zna takich co mają czterdzieści lat, dzieci, rodzinę i wciąż malują. Marcin też kocha to, jak żyje. - Nie wiem, czy będę mieć rodzinę, nie wiem, czy będę chciał mieć rodzinę. Dziewczynom mój styl życia się nie podoba. Wychodzę nocami, wyjeżdżam na parę dni. Nie lubią tego. A on niedługo pojedzie do "Niujorku". Metro w Nowym Jorku to mekka graficiarzy. Tamtejsze "vandal squad", czyli specjalne jednostki policji, które walczą z grafficiarzami są brutalne. Ale dlatego tym więcej "wrajterów" tam ciągnie. Żeby coś namalować, żeby zostawić tam swój ślad. Bo metro w "Niujorku" to szczyt kariery. Zwieńczenie wolności. Arkadiusz Jakubowski Zgodnie z umową z Tomkiem, imiona jego kolegów: Michała, Marcina i Macieja są wymyślone. Jurek podał swoje prawdziwe imię.