Okazało się, że to jednak prawdziwy potwór, pogromca szos, którego dosiadanie grozi niemal śmiercią. Dzień od samego rana zapowiadał się nieciekawie. Pogoda jak na lipiec podła. Nie napawała optymizmem. Mimo to około pięćdziesięcioletni mieszkaniec Obłaczkowa, nazwijmy go panem Jankiem, w najczarniejszych snach nie był w stanie przewidzieć, że najgorsze dopiero go czeka. Przed 11.00 odpalił swój cud techniki i ruszył - jak się miało za kilka minut okazać - do ostatniej jazdy. Tuż za opłotkami Białężyc, na łuku drogi średzkiej czekała na niego... Czerwony ford sierra zjeżdżał z wiaduktu, na łagodnym łuku mógł już depnąć na gaz. Nagle przed oczami przerażonego kierowcy forda pojawił się pan Janek na "komarku". Motocyklista nie miał szans. Najmniejszych. Kierowca forda próbował zachować zimną krew, odbił na przeciwległy pas ruchu. Niestety, z całym impetem uderzył w motorower, który wystrzelił niczym z katapulty. Motorower na przestrzeni około 100 metrów rozsypał się w drobny mak. Część pojazdu z silnikiem i tylnym kołem leżała na szosie. Obok leżał zakrwawiony kask Pana Janka. I but. Jeden. Druga część motoroweru, rama z przednim kołem, opadła kilkadziesiąt metrów w polu żyta. - Panie, to cud, że przeżył! - mówi z niedowierzaniem kierowca TIR-a, który tuż po wypadku nadjechał od strony Środy Wlkp. - Potem wszystko potoczyło się jak w amerykańskim filmie - relacjonuje. Pogotowie, szybka reanimacja i szpital. Później policja, spisywanie zeznań świadków i kilkukilometrowy korek. Potem uporządkowanie jezdni i czekanie. Czekanie na następny wypadek? Rokowania co do stanu zdrowia ofiary są dobre. Szanse na przeżycie wzrastają z każdym dniem. TOM t.malecki@wrzesnia.info.pl