- Pożar! - nikt nie miał wątpliwości. - Tylko gdzie? Jako pierwsza do akcji przystąpiła jednostka strażacka z Kaczanowa. Nie dziw, bo właśnie tam wydarzyła się tragedia, która wstrząsnęła miejscową społecznością. W płomieniach stanął dom w centrum wsi, tuż przy drodze wojewódzkiej. Małżeństwo, które w nim mieszkało, nie zauważyło nic niepokojącego. Ogień, a właściwie dym, spostrzegła ich sąsiadka. - Widziałam, że coś się tli na poddaszu. Ognia jeszcze nie było - łamiącym głosem kobieta z piętrówki przy ul. Kaliskiej relacjonuje zdarzenie. To właśnie ona chwyciła za telefon i wykręciła numer 112. Odniosła wrażenie, że minęło ledwie kilka sekund, jak usłyszała sygnał samochodu strażackiego. - Widziałam, jak podjechał. To działo się błyskawicznie. Dach palił się jak papier - wspomina wyraźnie podenerwowana. - Nic więcej nie pamiętam. Byłam w szoku. Sięgające kilku metrów płomienie zwabiły tłumy mieszkańców. Co najważniejsze, nikt nie pozostał obojętny wobec tragedii. Ludzie wynosili z pomieszczeń wszystko, co tylko można - telewizor, komputer, meble i wiele innych rzeczy. Nikt nie zważał na lejącą się zewsząd wodę. Część sprzętu przechowali sąsiedzi, część wniesiono do pomieszczenia, które ucierpiało najmniej. - Byliśmy w domu, ale na dole - opowiada zapłakana kobieta, która w jednej chwili straciła niemal cały dorobek życia. - Od dawna tu mieszkamy. W środku zrobiliśmy wszystko od podstaw. Mieliśmy go jeszcze otynkować - dodaje wyraźnie załamana. W budynku przebywała z mężem. Gdy pożar trwał, zabrało ich pogotowie. Tak profilaktycznie, na obserwację. Nocleg zaoferowała im gmina, ale woleli spać u sąsiadki. - Nie wiem, co się stało. Chyba zwarcie, bo co innego - pyta samą siebie. - Sąsiadka też się bała. Przecież temperatura była tak duża, że? - nie kończy zdania. Widziała, jak ogień zajmował kolejne partie dachu. Nie ma w tym niczego dziwnego, bo był pokryty onduliną. O uratowaniu choćby części drewnianej konstrukcji nie było mowy. Dość powiedzieć, że akcja ratownicza zakończyła się dopiero przed północą. W obawie przed zawaleniem stropu do zalanych pomieszczeń strażacy pozwolili wejść dopiero następnego dnia. - Dach, strop, wszystko do wymiany. Wszędzie lała się woda - emerytowana nauczycielka wspomina obraz, który na długo zapadnie jej w pamięci. Budynek porządkowała z mężem i córką. Pomagali też okoliczni mieszkańcy, którzy bezinteresownie usunęli zniszczoną konstrukcję dachu, a właściwie to, co z niej zostało. - Nie mamy wyjścia. Będziemy mieszkać tam - kobieta wskazuje palcem na małą dobudówkę. Dom, który spłonął, nie był ubezpieczony. Za wcześnie, by mówić, czy i kiedy zostanie naprawiony. Ze strażackich ustaleń wynika, że przyczyną pożaru było zwarcie instalacji elektrycznej. W akcji gaśniczej uczestniczyły jednostki OSP z Kaczanowa, Gozdowa i PSP z Wrześni. - Wystąpił problem, bo do budynku było podłączone napięcie elektryczne. Musieliśmy dzwonić do energetyki, żeby wyłączyła zasilanie - mówi Marek Mikołajczak z PSP. Ogień, jak tłumaczy, rozprzestrzenił się momentalnie. Zniszczeniu uległa drewniana konstrukcja dachu i stropu, sufity z płyt kartonowo-gipsowych i cała dolna kondygnacja. - Ten przypadek dowodzi, że domy warto ubezpieczać - podkreśla. Dzień po tragedii doszło do oględzin budynku. Rzeczoznawca oszacował straty na 100 tys. zł - przy założeniu, że remont będzie wykonany systemem gospodarczym. Mieszkańcy Kaczanowa niemal natychmiast zarządzili kwestę na rzecz pogorzelców. Przeprowadzili ją w swojej wsi, ale także we Wrześni, Bierzglinku, Nadarzycach i Gozdowie. W ciągu dwóch dni zebrali 16 778 zł i 100 euro. Dodatkowo rada sołecka Kaczanowa przekazała 1 tys. zł, a drugie tyle miejscowa OSP. Pomoc zaoferował też tartak w Bierzglinku. - Nie mogliśmy przejść obojętnie wobec takiej tragedii - mówi Waldemar Bartkowiak, sołtys Kaczanowa. Tomasz Szternel