Wicedyrektor szkoły mówiła wprost: "oddajcie nam nasze dzieci", dyrektor gimnazjum zabronił Emilii i Pawłowi przychodzić na lekcje religii, a burmistrz próbował nałożyć grzywnę na rodziców. Dzieci niepokornych rodziców były nawet pomawiane o związki kazirodcze. Wszystko przez to, że jako pierwsi w Polsce zdecydowali się na edukację domową. Historia zaczęła się w 1994 r. Dr Marek Budajczak, pracownik dydaktyczno - naukowy Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, usłyszał o edukacji domowej prowadzonej w USA i Wielkiej Brytanii. W tym czasie także polskie przepisy dopuszczały taką możliwość. - Jako ufny obywatel poszedłem po wskazówki do kuratorium oświaty w Lesznie. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem, że chcemy z żoną skrzywdzić dzieci - opowiada dr Marek Budajczak. - Potem słyszeliśmy to na każdym kroku. W 1995 r. zdeterminowani małżonkowie dopięli swego. Dyrektor szkoły w Poniecu pod pewnymi warunkami wyraził zgodę, by rozpoczęli edukację domową ośmioletniego Pawła i dziewięcioletniej Emilii. Tak zaczęła się ich "wojna trzynastoletnia" z systemem oświaty w Polsce. - Miałem informacje od nauczycieli, że te dzieci są odizolowane od rówieśników, że siedzą ciągle w domu - po latach wspomina Bolesław Lipowicz (60 lat), emerytowany dyrektor Szkoły Podstawowej w Poniecu. - Moim zdaniem im działa się krzywda. Sparzyłem się na historii Budajczaków i drugi raz nie wyraziłbym nikomu zgody na edukację domową. Miejscem do nauki dzieci jest szkoła. W domu mieli luksus Na zewnątrz trwała wojna o dzieci, tymczasem w pokoju na poddaszu starej kamienicy w Poniecu Emilia i Paweł pobierali lekcje od mamy i taty. Korzystali z podręczników szkolnych, by realizować podstawę programową i móc zaliczyć narzucone przez dyrektora roczne egzaminy sprawdzające wiedzę. Przede wszystkim jednak poznawali świat od zarania dziejów. Sięgali po książki i albumy o malarstwie, rzeźbie, muzyce. Uczyli się języka włoskiego (najpierw pani Iza sama uczyła się wieczorem, by rano przekazać dzieciom kolejną lekcję) i angielskiego. Oprócz trygonometrii i biologii domowi uczniowie poznawali biografie znanych ludzi, mitologie kilku kontynentów, filozofię, grekę i łacinę. - Było też sporo zajęć praktycznych. Po deszczu szukaliśmy tęczy, wieczorami odnajdowaliśmy na niebie Małą Niedźwiedzicę czy Kasjopeę - wspomina Izabela Budajczak. - W jesienny poranek jechaliśmy do lasu na lekcję biologii i zbieraliśmy grzyby. Do jednego przedmiotu małżonkowie zaangażowali nauczycielkę. - Uczyłam Emilię i Pawła gry na prawdziwych instrumentach, które kupowali im rodzice. No, dzieci w szkole nie miały takiego luksusu - przyznaje Irena Danielczak (63 lata) z Drzewiec, emerytowana nauczycielka. Grozili im kajdankami Pierwsze dwa egzaminy kończące rok szkolny Emilia i Paweł zdali bez problemu. Po długiej walce z ich ojcem dyrektor Lipowicz skapitulował - o egzaminach mieli, zgodnie z prawem, decydować rodzice. Ale były inne szykany. Nauczycielka mówiła pozostałym uczniom, że młodzi Budajczakowie po prostu nie chcą chodzić z nimi do szkoły. Gdy Emilia przychodziła na lekcje religii, koledzy odsuwali się od niej. Krążyła też wśród nauczycieli plotka, że dzieci dziwnie się do siebie przytulały, gdy czekały na rekolekcje. Tylko że akurat tamtego dnia na te nauki poszło tylko jedno z nich. - Innym razem Paweł dowiedział się że "będzie siłą doprowadzony do szkoły w kajdankach" - to jedno z bardziej niemiłych wspomnień Izabeli Budajczak. Przełomowy był 1999 r., gdy w ramach reformy w kraju wprowadzono gimnazja. - Dyrektor Lipowicz pod koniec roku szkolnego powiadomił nas, że Emilia musi zdać egzamin kończący szkołę podstawową. To było niezgodne z prawem, poza tym miałaby za mało czasu na przygotowanie się. Emilia nie poszła na ten sprawdzian - przyznaje Marek Budajczak. W efekcie dyrektor anulował zgodę na nauczanie domowe. Czternastoletnia Emilia została wezwana, by rozpocząć naukę w klasie piątej, a trzynastoletni Paweł miał wrócić do klasy czwartej.