Mieszkają w pięknej, spokojnej, zalesionej okolicy, tam, gdzie na obszernych działkach budują się wrzesińscy lekarze i urzędnicy wyższego szczebla. Ale na tym właściwie skończyło się ich życiowe szczęście. Teraz rodzina Janowskich z Psar Wielkich nie ma już nawet ładnych widoków. Ani przed domem, ani na przyszłość. Wszyscy mieszkają razem. Najstarsza w rodzinie pani Bronisława wciąż dochodzi do siebie po skomplikowanej operacji. Jej córka Anna samotnie wychowuje córkę Martę. Brat Anny, Leszek, razem z żoną Jolantą i córką Weroniką czeka na kolejne dziecko. Od sierpnia w domu brakuje męża pani Bronisławy. Zmarł w wakacje na raka mózgu. Rok 2009, w którym poza tą tragedią rodzina przeżyła także włamanie i kradzież oszczędności, zakończył się pożarem gospodarczej drewnianej szopki, służącej za kuchnię, łazienkę i magazyn jednocześnie. - Robiliśmy placki - opowiada Anna Janowska. - Kiedy upiekł się sernik, poszłam wstawić do pieca makowiec. Wróciłam do domu i usłyszałam, że coś strzela. Po chwili zrobiło się ciemno. To były korki. Poszliśmy z bratem sprawdzić, co się stało, a tam już paliła się cała szopa - mówi. Wrzesińska straż pożarna przyjechała po dwudziestu minutach. Strażacy, jak to się fachowo ujmuje, podali dwa prądy wody; jeden na płonącą szopę, drugi na stojący tuż obok dom państwa Janowskich i sąsiadów. Dzięki temu nic poza drewnianą szopą się nie zajęło, ta jednak spłonęła do gołej ziemi. Na koniec strażacy rozebrali zwęglone resztki konstrukcji, wręczyli Janowskim protokół z interwencji i wrócili do komendy. Oficjalna przyczyna zapłonu: zwarcie w instalacji elektrycznej. Zaraz po pożarze Janowscy musieli szacunkowo określić wartość strat. Padła kwota 3,5 tys. zł. - Wtedy tak na szybko, w szoku, wyceniliśmy to za nisko. Już po wszystkim, jak usiedliśmy na spokojnie, wyszło nam około 15 tysięcy. Różnica jest duża, ale kiedy odpowiadałam strażakowi na pytanie o straty, pomyślałam tylko o samej szopie i meblach, nie uświadamiałam sobie jeszcze, że przepadło wszystko, co tam było - przekonuje pani Anna i po chwili rozkłada na stole kartkę z odręcznie spisaną listą przedmiotów, które całkowicie spłonęły lub uległy zniszczeniu w ogniu. Dwie pralki, dwie wirówki, piec i piekarnik elektryczny, wanna, sedes, dwie wanienki dla dzieci, komplety garnków, patelni i sztućców, mikser, robot kuchenny, toster, frytkownica, sześć kompletów pościeli i firan, koce, blachy do placków, miski, wiaderka i mopy, gumolit, odkurzacz, wazy, szafy, krzesła, stół, ława, odzież i buty (dziecięce, damskie i męskie), rozkładany fotel, narzędzia samochodowe, piła elektryczna oraz... prezenty dla dzieci - dwie drewniane huśtawki i basen dziecięcy. Przepadła także żywność: mleko, mąka, kasza, płatki, makarony i dżemy. Niczego nie udało się uratować. Nic nie było ubezpieczone. Poza tym do wymiany jest jeszcze okno w domu Janowskich, które popękało od gorąca, oraz nadpalone styropianowe ocieplenie tego budynku. - Teraz jesteśmy bez najważniejszych rzeczy. I łazienki - stwierdza zrezygnowana pani Anna. Lokalni włodarze już dzień po tragedii w Psarach Wielkich zadeklarowali wsparcie. - Rodzina ta otrzymała jednorazową pomoc finansową w związku z pożarem i świętami - powiedział burmistrz Tomasz Kałużny. - Do Psar Wielkich pojechał Jerzy Nowaczyk, dyrektor Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie, który w razie potrzeby ma dokonać niezbędnych zakupów - mówił starosta wrzesiński Dionizy Jaśniewicz. - Dzieciom zostały tylko zimowe rzeczy z domu; reszta była w szopie. Przepadły rzeczy dla niemowlaka, który niedługo się pojawi. Brat został z jednym kompletem ubrań, który miał na sobie. Boję się o zdrowie mamy, bo cały czas teraz siedzi i płacze - opowiada pani Anna, po czym dodaje: - Ja już nie mam czym płakać. Ścigają nas banki za pożyczki, które musieliśmy wziąć, żeby przetrwać, mamy długi w sklepie, nie stać nas nawet na spłatę rachunków za wodę i prąd. Ta szopa stała 20 lat i nic się nie działo. Gdyby chociaż ktoś pomógł nam ją odbudować... - kończy. Damian Idzikowski