W rzeczywistości to groźny drapieżnik, o czym przekonała się ósemka uczestników wyprawy. Trzy osoby z Poznania, po jednej z Wrześni, Śremu i Puszczykowa oraz dwie osoby z Gdańska. W logo pod białym misiem widnieje mały symboliczny zarys jachtu "Polonus". W rzeczywistości to 14-metrowa jednostka z żaglami o powierzchni 80 m2, mocnym silnikiem, radarem, kompasem satelitarnym, GPS-em, echosondą, telefonem satelitarnym, zmotoryzowanym pontonem oraz całym mnóstwem innych gadżetów ułatwiających życie i. gorącą kąpiel. Wexel pictures przedstawia. Jednak nie ma się co oszukiwać - wielkich luksusów na "Polonusie" nie uświadczysz. W porównaniu do skali i trudów całego przedsięwzięcia, to tylko mała krucha łupinka z niewielką powierzchnią mieszkalną i kojami szerokimi w sam raz na tyle, by człowiek nie obijał się o ściany w trakcie snu. Na wyprawę wyruszamy razem z jej współorganizatorem i uczestnikiem, wrzesińskim deweloperem Piotrem Mikołajewskim. Właściciel jachtu "Polonus" jest też posiadaczem wielkiego telewizora, na którym obejrzymy film z podróży na koniec świata. Oto migawki z wyprawy na kamienno-lodową wyspę Spitsbergen, gdzie nie rośnie prawie nic, a możliwe jest niemal wszystko. Pierwsze ujęcia pochodzą z momentu przekroczenia koła podbiegunowego w Norwegii. Biały bus z logo wyprawy stoi pod tablicą informującą różnymi językami o zmianie strefy geograficznej. Ośmioosobowa ekipa opija ten symboliczny fakt czerwonym winem. Toast bez ceregieli, po kolei prosto z jednej butelki. Na jachcie konieczna będzie jeszcze ściślejsza integracja. Starzy przyjaciele ze studiów wyruszyli z Poznania, w Gdyni wjechali na prom do Szwecji, by dalej przez Finlandię dotrzeć do Norwegii. Kolejna scena: port Trompso w północnej Norwegii. Kamera filmuje mężczyzn krzątających się po pokładzie jachtu. Głos zza kadru mówi, że jutro przypada trzynasty lipca, dlatego koniecznie trzeba wyjść w morze jeszcze dzisiaj. Żeglarski przesąd. - Nie ma czasu filmować, trzeba brać się do pracy - pada ostatnie zdanie i scena się kończy. Kolejne nagranie pochodzi z dnia następnego. Widok ten sam. Operator, reżyser i narrator w jednej osobie, mówi: - Minęła noc i plany pierwotnie założone diabli wzięli. Winda kotwiczna okazała się niesprawna, doszły inne drobne awarie. Demokratycznie powzięto decyzję o pozostaniu w porcie dzień dłużej. Te zdjęcia dedykuję tym, którym się wydaje, że żeglarstwo to wyjazd z biurem turystycznym na z góry upatrzony wypoczynek. Tak wygląda prawdziwe żeglarstwo. A tak wygląda winda kotwiczna, za którą wzięło się trzech panów - mówi P. Mikołajewski i filmuje kwadratową wnękę w pokładzie, otoczoną różnymi częściami i narzędziami. - Wzięli, rozebrali, czyszczą. Niedziela w Trompso. Przed chwilką dzwony biły w kościele - żartobliwie rozwija narrację P. Mikołajewski. - Można co prawda wciągnąć kotwicę ręcznie, ale jest to rozwiązanie awaryjne - komentuje swój film wrzesiński przedsiębiorca. - Skoro mamy urządzenie, które służy do wciągania kotwicy, to musi ono działać. Tym bardziej że tam, dokąd płyniemy, kotwica będzie bardzo ważna, bo z braku portów będziemy stawać na kotwicowiskach - wyjaśnia podróżnik, prezentując swoje filmowe trofeum. A dalej na domowym dokumencie potencjalna bomba: - Kolega Leszek, pracujący właśnie w benzynie, ma akurat zapotrzebowanie na papieroska - operator nabija się z kolegi. - Żeby już odejść od tematów ponuro-zabawnych; oto widok Trompso z pokładu jachtu "Polonus" - mówi filmowy P. Mikołajewski i robi kamerą powolny przejazd przez słoneczne, spokojne wybrzeże. Słychać piski wodnych ptaków. Lufa z Neptunem Następna scena rozgrywa się kilka minut po północy. Niby noc, a jasno jak w dzień. Bo to jest dzień - tyle, że polarny. - Płyniemy w znane-nieznane. Przed nami zachodzące-niezachodzące słońce - wyłapuje sprzeczności P. Mikołajewski. Czas, by kolejnej tradycji żeglarskiej stało się zadość. Trzeba napić się z Neptunem za powodzenie wyprawy. Oficer kambuzowy, jedyna na jachcie kobieta, wychodzi na pokład i setka bardzo dobrego koniaku ląduje w morzu. Załoga klaszcze. - Udało się! Oto pierwsza Poznańska Polarna Wyprawa na Spitsbergen! - emocjonuje się kamerzysta-reżyser. - Pij, pij, będziesz łatwiejszy! - krzyczy Blanka, żona kapitana Krzysztofa. Kolejna scena, również na pełnym morzu. Wachta. Zmiana następuje co cztery godziny. Każdą wachtę muszą trzymać dwie osoby. - Osaczony wiecznym chłodem. Siła wiatru: trzy w skali Beauforta. Temperatura około pięciu stopni - mówi do kamery P. Mikołajewski. - Tylko nie wiemy; na minusie czy plusie - dodaje towarzysz wachty. - Bo na morzu jest prawie stuprocentowa wilgotność. To nie to samo, co narty na lodowcu - komentuje przedsiębiorca przed telewizorem. Dalej film schodzi pod pokład. W środku warunki są spartańskie. Czyta się, je i rozmawia przy małym stole, leży się na wąskich kojach. To nie jest jacht do pływania po morzach południowych. Tu bardziej liczy się wytrzymałość kadłuba, usprzętowienie i elektronika, niż przestrzeń, umeblowanie i komfort. Przewijamy film do przodu. W szalonym tempie ludzie, jacht i woda zlewają się w jedno pasmo. Zatrzymujemy się tam, gdzie zaczęło mocniej wiać. - Dwa refy na grocie. Prędkość: siedem węzłów. Okazuje się, że tylko jedna osoba może znieść tego typu warunki. Oto on, Przemysław J. Reszta pochowała się głęboko pod pokładem - P. Mikołajewski zachwala towarzysza wachty. - Ku chwale ojczyzny! - woła wesoło P. - A oto nasz pasażer na gapę - kamera najeżdża na szarego ptaka - Cwana mewa złapała nas na stopa. Teraz kiwa się w najlepsze. Trzeba by ją chyba nakarmić, bo wygląda na osłabioną - spostrzega okiem kamery P. Mikołajewski. Prorocze słowa. Niedługo mewa zdycha. Okazało się, że przycupnęła tylko po spokojną śmierć. Śpiew lodowca Kolejna scena mogłaby być reklamą testosteronu, gdyby go legalnie sprzedawano. Stalowy dziób jachtu łamie wysokie fale, raz za razem wbija się w sine morze z siłą wiatru chwytanego w żagle. Przy sterach i linach - mężczyźni w przyjaźni żeglujący na koniec świata. - I tak 86 godzin. Od wyjścia z Trompso do samego Spitsbergenu - mówi P. Mikołajewski. Dalsza część filmu to spełnienie. Widać już lodowce Spitsbergenu. Białe góry wyrastają w niebo prosto z wody, zatrzymują chmury. Wyprawa zbliża się do piątej pod względem zaludnienia osady na Spitsbergenie, do Polskiej Stacji Polarnej w Horsundzie. W tym oddziale Instytutu Geofizyki Polskiej Akademii Nauk przebywa na stałe 9 osób. Żeglarze wpływają w cichą cieśninę i mijają umaczane we mgle lodowce, które rodzą tzw. growlery - zwarte, nieregularne, dryfujące z prądem bloki lodu, o dziwnym wewnętrznym, seledynowym zabarwieniu. Widać tylko ich przysłowiowe czubki, reszta milczy pod wodą ukrytym ogromem. - Przypłynęliśmy na koniec świata - mówi w filmie P. Mikołajewski i pozwala tym słowom wybrzmieć. Przewijanie do przodu. Teraz jacht stoi na kotwicy. Obok przepływa świecący growler. Na oko 20 ton. W środku ma pęcherze powietrza o ciśnieniu 30 atmosfer. Dlatego trzeszczy. Załoga odpycha go bosakami. Kilka scen do przodu. Przed bazą w Horsundzie skutery śnieżne i drogowskazy. Warszawa - 2 771 km. Biegun - 1 442 km. Baza Arctowski na biegunie południowym - 16 252 km. Z zewnątrz baraki, w środku wersal. Wielkie skórzane kanapy, wytworne meble. Wszystko zostało przywiezione. Jedyne materiały budowlane na Spitsbergenie to granit, kamień i lód. Jeśli jest drewno, to przydryfowało. Na jednym z komputerów tapeta ze zdjęciem niedźwiedzia polarnego, który utknął w oknie bazy podczas próby kradzieży jedzenia. - Nikt nam oczywiście tego nie mówi, ale czujemy się tutaj jak intruzi, którzy przeszkadzają w pracy - samokrytycznie zauważa podczas filmowania P. Mikołajewski. Z powrotem na morzu. Woda w temperaturze powietrza, czyli coś koło 3 stopni. Przemysław postanowił się wykąpać. Na linie asekuracyjnej robi kilka metrów i szybko wraca na pokład. Film i jacht płynie. Załoga wchodzi do zatoki Longyearbyen. Dzikie lodowe wybrzeże, ciemna pustka. Nagle na brzegu zapalają się światła startowe lotniska i za niedługo ląduje samolot. - Nagle uświadomiłem sobie, że każdy może tu dotrzeć, wystarczy, że w Oslo usiądzie sobie w wygodnym samolocie - wspomina swoje wrażenia deweloper. Sceny ze Svalbardu, starej górniczej osady, stolicy wyspy. Wszystkie domy na palach. To jedyne fundamentowanie możliwe na wiecznej zmarzlinie. Na migawkach z polarnego muzeum wypchany niedźwiedź patrzy martwo sztucznymi oczami. - Wszyscy żyją tam w cieniu białego niedźwiedzia. Każde wyjście w głąb lądu bez broni jest uważane za czyste szaleństwo. Bo miś polarny jeszcze się z nikim nie zaprzyjaźnił, a zabił (i zjadł) już wielu - mówi P. Mikołajewski. Na głównym deptaku stolicy - pustka. W miejscowym barze - tylko barmani. Ale jest wcześnie. Za barem widok tylko dla ludzi o mocnych nerwach. Ponad tysiąc najróżniejszych trunków. I to w mieście o dwutysięcznej liczebności. Nie od dziś wiadomo, że Norwedzy kochają pić. Znowu morze. Cel: Ny-Alesund, najdalej na północ wysunięta osada ludzka na Ziemi. Pogoda jak z przypowieści o początkach nieba. Lodowce jak z legendy o nordyckim bogu. Na growlerze tuż za burtą wyleguje się foka. Nie boi się ludzi. Pozuje do zdjęć. W tle letnia baza Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Skromniejsza od tej w Horsundzie. Gospodarz bazy stwierdza, że taki dzień zdarza się na Spitsbergenie raz na dwa lata. Tu kończy się wyprawa. Dalej mógłby płynąć tylko lodołamacz. - Dwie rzeczy są tam najbardziej zadziwiające: gwizd wiatru i cisza - podsumowuje P. Mikołajewski. - Gdy tam jest cicho, aż uszy bolą. A z całej wyprawy najpiękniejsze było przywitanie, jakie zgotowała mi w domu żona - kończy wrzesiński biznesmen-podróżnik, który zrealizował swoje marzenie...