Pięcioletnia dziś Gloria Maria, córeczka Joanny i Jacka Wronów z Częstochowy, z medycznego punktu widzenia nie miała prawa żyć. Urodziła się w szóstym miesiącu ciąży, nie miała nerek, pęcherza... Dziś jest dzieckiem, które w niczym nie odstaje od swoich rówieśników. Cud, którego dziewczynka stała się bohaterką, uznano za jeden z dowodów w procesie beatyfikacyjnym Jana Pawła II. Wronowie przyjechali niedawno do Leszna, na zaproszenie Szkoły Podstawowej nr 1, by dać mieszkańcom miasta świadectwo niezwykłych wydarzeń ze swego życia. Bezradnie rozkładali ręce Jacek i Joanna słowo "cud" słyszeli i wypowiadali setki razy. Doświadczyli go - jak mówią z pełnym przekonaniem - dzięki osobie polskiego papieża. Pierwsze dwie ciąże Joanny Wrony przebiegały książkowo. Czteroosobowa rodzina zajmowała małe mieszkanko, 34 metry kwadratowe. Jacek Wrona pracował w Centralnym Biurze Śledczym w Warszawie, utrzymywali się tylko z jego pensji. Nie było łatwo, a mimo to zdecydowali się na kolejne dziecko. Impulsem stały się zasłyszane w kościele słowa, nawiązujące do apelu Jana Pawła II, który propagował rodziny wielodzietne. W styczniu 2005 r. Joanna zaszła w ciążę. - Od początku miałam jakieś złe przeczucia, choć lekarz prowadzący mówił, że wszystko jest w najlepszym porządku. 2 kwietnia 2005 r. zmarł papież. Przeżyłam to podwójnie: jako Polka żegnająca polskiego papieża, a także jako matka, która chciała choć stanąć kiedyś na Placu Św. Piotra i spoglądając w stronę papieskiego okna, unieść do góry nowo narodzone dziecko, mówiąc: "Ojcze Święty, oto odpowiedź na twoje słowa" - wspomina Joanna Wrona. W piątym miesiącu ciąży lekarze stwierdzili, że medycznie coś jest nie tak. Na początku sami nie wiedzieli dokładnie co. Stwierdzili, że dziecko nie rozwija się tak, jak powinno i bezradnie rozłożyli ręce. Wkrótce Joanna trafiła do Centralnego Szpitala Klinicznego Śląskiej Akademii Medycznej. Tam zdiagnozowano, że dziecko od kilku tygodni w ogóle się nie rozwija. Narządy "zatrzymały" się na różnym etapie, w najgorszym stanie była główka. - Powiedziano mi wprost, iż dziecko albo umrze w moim łonie, albo zaraz po urodzeniu. Musiałam poczekać kilka dni na miejsce w klinice i dokładniejszą diagnozę. Okazało się, że nasza córka nie ma nerek ani pęcherza, są problemy z sercem i jelitami - to wszystko uniemożliwia mu właściwy rozwój i funkcjonowanie poza organizmem matki - wspomina mama Glorii Marii. 780 gram dramatu i szczęścia Początkowo nie chciała zgodzić się na cesarskie cięcie. Zmieniła zdanie po telefonicznej rozmowie z franciszkaninem ojcem Mieczysławem Wnękowiczem. Powiedział jej, iż ma przeczucie, że cesarkę trzeba przeprowadzić natychmiast. Joanna dłużej nie zwlekała. Wiadomo było bowiem, że istnieje również zagrożenie dla jej życia. Krótko przed zabiegiem postanowiła pożegnać się ze swoim dzieckiem. Jak co dzień położyła na brzuchu obrazek z wizerunkiem Jana Pawła II. Wtedy poczuła coś dziwnego: dziecko, które od kilku tygodni prawie wcale się nie ruszało, nagle zaczęło kopać. Potem zasnęła. Gdy ją wybudzono, czekała na najgorszą wiadomość: o śmierci dziecka. - Żona nie mogła myśleć inaczej. Załatwiony był już bowiem zakład pogrzebowy. Nie rozpatrywano naszego przypadku nawet w kategoriach: a może się uda... Lekarze pytali nawet żonę, co zrobić ze zwłokami dziecka. A nie byli to medycy z "Pacanowa Dolnego", tylko ludzie z tytułami naukowymi. Wiedzieli, co mówią... - Jacek Wrona na chwilę zawiesza głos. Tymczasem okazało się, że Gloria Maria żyje. Ważąca 780 gram drobinka walczyła o miejsce na tym świecie. Najtrudniejsza była pierwsza noc. Pani Joanna nasłuchiwała stukotu wózków, w których pielęgniarki rozwoziły noworodki matkom do karmienia. Gdy któryś z wózków nie wjechał do sali, bała się, że to z oddziału wywożą zwłoki jej dziecka. Rano przyszła pediatra, która opiekowała się Glorią i powiedziała pani Joannie, że jej dziecko żyje. Mało tego, dzieje się z nim coś dziwnego: mimo takiego wcześniactwa oddycha samo, a na podkładzie w inkubatorze pojawiły się kropelki moczu, co świadczy o tym, że dziewczynka ma pęcherz i co najmniej jedną nerkę. W jedenastej dobie życia Gloria dostała sepsę - ku zdumieniu lekarzy pokonała ją. Zmiany cofnęły się samoistnie Później medycy mówili, iż córka Wronów może nie rozwijać się prawidłowo, tymczasem gdy dziewczynka skończyła rok, w niczym nie odstawała od swoich rówieśników. Nie przeszła żadnej operacji, ani nawet drobnego zabiegu, wszystkie zmiany cofnęły się samoistnie. Wypis ze szpitala miał osiem stron maszynopisu, a Gloria od trzech lat nie była wcale u lekarza. Raz tylko wzięła krople do nosa. - Gdy udawaliśmy się do jakiegokolwiek specjalisty i podawaliśmy kartę wypisu ze szpitala oraz historię choroby, reakcja lekarzy była dla nas czytelna i wymowna. Większość patrzyła na dziecko, na nas i mówiła: "Proszę państwa, na kolanach do Częstochowy dziękować za to dziecko, bo to cud, iż ono jest w takim stanie" - opowiada Joanna Wrona. Imię Gloria Maria wybrała zanim zaczęły się problemy z ciążą. Na Jasnej Górze obiecała Matce Bożej, że jeśli urodzi dziewczynkę, otrzyma ona właśnie te dwa imiona na jej cześć. Nie zabrakło ich w Rzymie Któregoś dnia wieczorem do Wronów zadzwonił kuzyn pana Jacka z informacją, że w gazecie znalazł artykuł o nich. Napisano, iż przypadek Glorii Marii uznano za jeden z cudów dokonanych za sprawą Jana Pawła II, dlatego włączono go do procesu beatyfikacyjnego. Był to przedruk z oficjalnego pisma Postulacji ds. Beatyfikacji i Kanonizacji Jana Pawła II. Dwukrotnie spotkali się z współpracowniczką postulacji Aleksandrą Zapotoczny, która upewniła ich w przekonaniu, że przypadek Glorii Marii jest brany pod uwagę w procesie beatyfikacyjnym. Jej rodzice udzielili już setek wywiadów, nie tylko polskim mediom. - Trudno powiedzieć, czy nasz przypadek jest drugim w kolejności po cudzie, jakiego doświadczyła francuska zakonnica Marie Simon - Pierre, która została uzdrowiona z choroby Parkinsona. Ale gdy tylko w przypadku tej siostry pojawiały się jakieś wątpliwości, od razu u nas grzały się telefony i dopytywano o naszą historię. "Atrakcyjność" wydarzenia, jeśli chodzi o Glorię, wynikała m. in. z faktu, że mieliśmy doskonałą dokumentację medyczną i opinie lekarzy. Naszego przypadku z punktu widzenia medycyny nie byli w stanie wyjaśnić. Nie wiedzieli, jak to się stało, iż nasza córka żyje - tłumaczy Jacek Wrona. Wronowie nie musieli przesyłać do postulacji żadnym dokumentów. Cały proces toczył się poza nimi. Wiedzą jedynie, że duże znaczenie miał fakt, że uzdrowienie Glorii jako jedyne w ostatnim czterdziestoleciu zostało wpisane na listę cudów Jasnej Góry. W ubiegłym roku Gloria wraz ze swoim ojcem pojechała do Rzymu, na obchody czwartej rocznicy śmierci Jana Pawła II. Na grobie papieża dziewczynka położyła laurkę. Wronowie byli w Rzymie również na początku maja i wzięli udział w uroczystościach beatyfikacyjnych. To ukoronowanie najważniejszego etapu w ich życiu, kiedy ich córka otarła się o śmierć i cudem wyzdrowiała. Anna Maćkowiak