Występ w żadnym razie nie był zły. Trzeba podkreślić, że niezwykle ważne nagłośnienie na tego rodzaju imprezach ustawione było wzorcowo. Muzycy łapali z minuty na minutę coraz żywszy kontakt z publicznością - a przecież grali w Polsce pierwszy raz. Ale w odbiorze zdecydowanie przeszkadzał fakt, że po każdym skończonym utworze, ciągle ktoś wychodził - a przecież jazz wymaga i skupienia, i pewnej intymności odbioru, o co z ludźmi szurającymi za plecami dosyć trudno... Nie można odmówić muzykom doskonałego technicznego przygotowania i zaangażowania w muzykę, którą tworzą. Sporo było niesamowitych improwizowanych wstawek i wejść. Złamana rytmika pozwalała odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z wielogłosem na kilku różnych płaszczyznach: raz było sporo urywanych dźwięków, a potem znowu nostalgiczny powrót do przeciągłych, melodyjnych sekwencji. Jednak mimo starań i profesjonalizmu tego ożywienia, które porywa publiczność, jakoś brakowało. Zdecydowanie najlepiej wypadały covery, które prezentowali - na przykład Johna Zorna, którego kompozycja wybrzmiała na końcu. Dawało się wyczuć różnicę między tym, co mieli do zaprezentowania Rova Saxophone Quartet, a tym, co serwują nam inni uznani artyści. Ale mimo że publiczność poprosiła o bis, to naprawdę, nie sposób powiedzieć, że koncert Rova Saxophone Quartet powalił na kolana poznańską widownię. A tego chyba wszyscy oczekiwali... M. Brożyński Wiadomość pochodzi z portalu Tutej.pl