- I są wyjątkowe - Lucyna Wilgosiewicz musi to powiedzieć. Nie przeczy, jako szefowa jest wymagająca, a jak trzeba, potrafi opieprzyć. Ale za dziewczynami zawsze staje murem. Tak już tu jest. - Bo to taka praca - tłumaczy. - Musimy sobie ufać i na sobie polegać. W tej pracy jeden błąd może oznaczać jedno życie mniej. Ciąży na nas odpowiedzialność. I ona nas scala. Niebo? Nie, sala numer 2! Najpierw dostałem "głupiego Jasia", a potem wyjechałem z łóżkiem na korytarz. Jak na filmach po suficie przesuwały się lampy. Białe drzwi otworzyły się bez szmeru. Było mi wszystko jedno, dokąd mnie wiozą. Przełożyli na inne łóżko i powieźli dalej. I wtedy je zobaczyłem: zielone anioły w maskach. - Niebo? - spytałem. - Nie. Sala operacyjna numer 2 - odpowiedziały. Dostałem zastrzyk i maskę z usypiaczem na twarz. Więcej nie pamiętam. Trzygodzinna przerwa w życiorysie. Ja spałem, one pracowały. Serce z referencjami - Standardowa procedura - Lucyna Wilgosiewicz, która od 19 lat jest pielęgniarką oddziałową na bloku operacyjnym Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego w Lesznie zna te procedury na wylot. - Pacjent wjeżdża z oddziału na nasz blok na łóżku. W śluzie następuje przesiadka, bo na bloku mamy stoły operacyjne z wymiennymi blatami. Potem jedzie do sali operacyjnej. Tam zajmuje się nim anestezjolog i pielęgniarki anestezjologiczne. W tym czasie lekarze myją się, a instrumentariuszki, już umyte, przygotowują wszystko do zabiegu. Obowiązuje ścisły podział ról i każdy wie, co ma robić. Pacjent przez moment widzi tylko osoby w zielonych fartuchach z maskami na twarzy, a potem zasypia. Jest pod naszą opieką, choć nawet nie wie, jak wyglądamy. Dla pacjenta jesteśmy dziewczynami w maskach. My na sali rozpoznajemy się po oczach. Blok operacyjny to serce każdego szpitala. A serce jak to serce, może być w różnym stanie. To, które bije w szpitalu w Lesznie ma tylko 12 lat i jest w wyjątkowo dobrej kondycji. Szkolą innych - Jesteśmy blokiem referencyjnym - tłumaczy jego szef doktor Zenon Permoda. - To znaczy, że u nas szkolą się instrumentariuszki z innych szpitali. Niektóre z wypracowanych przez nas standardów zostały wdrożone w innych szpitalach. Na przykład system podwójnych rękawic czystych przy myciu pola operacyjnego. Dzięki temu znacznie zmniejsza się ryzyko powikłań. Takie procedury chronią pacjenta, a to dla nas jest najważniejsze. Doktor Permoda o organizacji pracy na bloku może mówić godzinami. Ten blok to jego dziecko. 12 lat temu tworzył go od zera w nowo oddawanym szpitalu przy ul. Kiepury. Jeździł podglądać do szpitali niemieckich, jak tam działają takie jednostki, czym dysponują, jak zorganizowana jest praca lekarzy i pielęgniarek operacyjnych oraz anestezjologicznych. - Podpatrywałem, jakich narzędzi używają - wspomina. - Potem w Polsce szukaliśmy firm, które je dla nas wyprodukują. Dziś w magazynie na bloku jest 150 zestawów narzędzi chirurgicznych do wszelakiego rodzaju zabiegów: ogólnych, ortopedycznych, ginekologicznych, neurochirurgicznych, urologicznych. To Zenon Permoda wymyślił, by kupić stoły operacyjne z wymiennymi blatami: rozwiązanie tyleż proste, co ułatwiające prace i lekarzom, i pielęgniarkom. Placówka na miarę XXI wieku Gdy 12 lat temu szpital przenosił się ze starego budynku przy Niepodległości do nowego przy Kiepury, czekał na operujących lekarzy całkiem nowy, w stu procentach wyposażony blok operacyjny. Z Niepodległości nie zabrano nawet jednego skalpela. Dzisiejszy blok to placówka na miarę XXI wieku: nowoczesna, sterylna, bezpieczna i wszechstronnie wyposażona. W siedmiu salach operacyjnych w Lesznie wykonuje się szerokie spektrum zbiegów: od wycięcia wyrostka, przez wszczepianie endoprotez, po skomplikowane zabiegi neurochirurgiczne. - A to powoduje, że nasze pielęgniarki operacyjne muszą być interdyscyplinarne - podkreśla Z. Permoda. - To znaczy, że dziewczyny muszą się orientować we wszystkim, bo nigdy nie wiadomo do jakiego zabiegu będą stawać - uzupełnia L. Wilgosiewicz. - Przy stole nie ma czasu na wahanie. Muszą wiedzieć, jakie narzędzie podać, co jest potrzebne w danym momencie. W żadnej szkole pielęgniarskiej tego nie uczono. Wiedzę zdobywało się przez lata praktyki. Do najprostszego zabiegu, czyli wycięcia wyrostka, są przygotowane po roku pracy. "Czyste" i "brudne" Godzina siódma rano. Rzut oka na "ścianę płaczu". To tablica z planem zabiegów. Jak zawsze sześć sal zajętych, siódma pusta. To sala rezerwowa w razie wypadku czy nagłej potrzeby. Szybka kawa i o 7.30 odprawa. Potem trzeba umyć ręce (to specjalne chirurgiczne mycie rąk: aż po łokcie, wiele minut, najpierw mydłem, potem specjalnym środkiem odkażającym), ubrać się w sterylną odzież (zieloną, bo zieleń oznacza czystość) i przygotować salę: między innymi przynieść wysterylizowane kontenery, czyli metalowe skrzynki z instrumentami. Pacjenci są już w śluzach na bloku, za chwilę popracują nad nimi anestezjolog i pielęgniarki anestezjologiczne. Lekarze przygotowują się do operacji. W sali nr 1 trwają przygotowania do wszczepienia endoprotezy kolana. Katarzyna Toboła kompletuje instrumentarium. - Potrzeba w sumie 10 kontenerów - mówi i wykłada na podręczny stolik: dłuta, młotki, dziesiątki przymiarów, według których dobierany będzie rozmiar endoprotezy, piłki i wiertarki. Jest tego mnóstwo. - Mimo tego bardzo lubię stawać do zabiegów ortopedycznych. Nie można odejść od stołu Do każdego zabiegu stają dwie instrumentariuszki: "czysta" i "brudna". "Czysta" stoi tuż przy stole operacyjnym i to z nią bezpośrednio współpracuje chirurg. Ona podaje i odbiera instrumenty, gaziki, chusty, nici. Na krok nie może odejść od stołu. "Brudna" pomaga z pewnej odległości: to ona uruchamia sprzęty niezbędne przy zabiegu i prowadzi dokumentację (każda czynność jest opisywana) i... liczy chusty, gaziki, instrumenty. Nikt nie zaszyje rany, póki ona nie powie, że wszystko się zgadza, że wszystko wróciło na stolik. Jest dziewiąta. Korytarze toną w przenikliwej ciszy. Przez grube drzwi z rzadka dobiegają przytłumione dźwięki, choć tam praca wre. W jedynce ortopedzi usunęli już pacjentce stare kolano i Katarzyna Toboła właśnie podaje przymiar. Dzięki endoprotezie starsza pani będzie się mogła poruszać bez kuli. Na czwórce usuwana jest przepuklina. Tam "czystą" jest Jadwiga Pawlak, najstarsza stażem, doświadczona, bardzo opanowana, spokojna i... niewysoka. Podaje instrumenty stojąc na ryczce. Z lekarzem rozumieją się bez słów. W innych salach też trwają operacje. Pierwsze zabiegi już zakończone. Śpiących pacjentów w sali wybudzeń na ziemię sprowadza pielęgniarka anestezjologiczna: - Halo, jak się pani czuje? Już po wszystkim. Ale proszę już nie zasypiać. W "zakrystii" Tymczasem w "zakrystii" krzątanina. - Tak nazywamy brudne zaplecze, czyli pomieszczenie między salami, gdzie gromadzi się instrumentarium. Tu odbywa się wstępne mycie instrumentów po zabiegach, które potem wysyłane są do sterylizatorni - tłumaczy Lucyna Wilgosiewicz. - A sala jest przygotowywana do kolejnego zabiegu. - Przerwa między zabiegami to jedyna okazja, żeby napić się herbaty albo iść do toalety - mówi Sabina Wesołowska. Kto nie zrobi siku, musi potem wytrzymać kilka godzin, bo odejść od stołu nie można. - Mój rekord to 9 godzin przy stole - wspomina Wilgosiewicz. - Zdarzają się takie operacje. Co to znaczy być instrumentariuszką? Nie udzielają wzniosłych odpowiedzi. To znaczy, że nie można nosić pierścionków, dużych kolczyków i długich paznokci. To znaczy, że wiele godzin trzeba pracować na stojąco. To znaczy, że jest stres. To znaczy, że łatwo można się skaleczyć lub zakłuć igłą, a żółtaczka typu C jest nieuleczalna. Zarobki? Niewystarczające. Tęsknota za adrenaliną Mimo tego rotacja personelu na bloku jest znikoma. Obecnie pracuje tam 25 instrumentariuszek, 9 sanitariuszek i dwóch mężczyzn, tak zwanych transportowych. - Myślę, że to jeden z najlepszych bloków operacyjnych w kraju i jeden z najlepszych w kraju zespołów - chwali załogę pani Lucyna. - A dziewczyny wciąż się dokształcają. Trzy są magistrami pielęgniarstwa, cztery mają licencjaty. Najmłodsza ma 26 lat, najstarsza 56. - Na zwykłym oddziale szpitalnym już chyba bym sobie nie poradziła - przyznaje Katarzyna Cieśla, instrumentariuszka z 19-letnim stażem. - Nie wiem, czy potrafiłabym jeszcze wkłuć się w żyłę. Od lat tego nie robiłam, tutaj wymaga się od nas innych umiejętności. Nie, nigdy nawet nie pomyślałam, żeby zmienić tę pracę. Ona ma w sobie coś. Za każdym razem na sali jest inaczej. - Byłam instrumentariuszką, od początku uwielbiałam stawać do zabiegów ortopedycznych - wspomina Agnieszka Łapka. - Potem miałam przerwę, pracowałam w Anglii. Po pół roku zaczęły mi się śnić po nocach endoprotezy do wszczepiania. Zaczęło brakować mi tej adrenaliny. I wróciłam. Arkadiusz Jakubowski