Odwaga ma różne twarze, a czyny, których byli autorami, miały różne podłoża, odmienny ciężar. Cała opisywana czwórka to indywidualności, ludzie dalecy od schematyzmu. Można zaryzykować: to romantycy, w których życiu pobrzmiewa ta sama, choć złagodzona przez współczesność nuta niezgody, znana od czasów narodowych powstań. Trudno porównywać stan wojenny np. z Powstaniem Warszawskim, ale biorąc pod uwagę zagmatwaną i zakłamaną rzeczywistość PRL, zestawienie takie ma jednak sens. Nieobecni Z czwórki mężczyzn, których wywieziono wówczas do Ostrowa, dwaj już nie żyją. Nie możemy oddać im głosu, zdani jesteśmy na wiedzę innych. Jan Szarzyński umarł pod koniec lat 90., pięć lat temu odszedł Mirosław Rybczyński - obaj byli pracownikami zakładów mięsnych w Krotoszynie. Szarzyński w ostrowskiej internie pojawił się 14 grudnia, przywieziony bezpośrednio z produkcji. SB udało się go szybko złamać i po kilku dniach został wypuszczony, dzięki podpisanemu oświadczeniu, które opublikowała "Gazeta Poznańska". Potępił w nim "Solidarność", apelował do kolegów o rozsądek i uniknięcie bratobójczej walki. Mirosława Rybczyńskiego aresztowano 17 grudnia, gdyż publicznie upominał się o internowanych, nosił solidarnościowe odznaki. Na początku stycznia przewieziono go do Głogowa, skąd nagle zwolniono na ... pogrzeb żony. Ta popełniła samobójstwo, wieszając się w łazience, we własnym domu. Nie wytrzymała ani faktu aresztowania męża, ani - jak twierdzą świadkowie - nachodzenia jej przez bezpiekę. Osierociła 9-letnią Natalkę oraz 5-letniego Sławka. Jej tragicznej śmierci nie tłumaczy z pewnością choroba alkoholowa, jest co najwyżej okolicznością, która spotęgowała załamanie. Rybczyński był etnografem, w latach 60. kierował muzeum regionalnym, przez kilka lat układał krzyżówki do Rzeczy. Zmagał się z uzależnieniem od alkoholu, ostatnie lata spędził w domu pomocy w Baszkowie. Andrzej Retig Był wtedy pracownikiem WSM PZL Delta, największego ponad tysiącosobowego zakładu w regionie. Pod koniec 1980 r. został przewodniczącym komitetu założycielskiego, jego zastępcami byli Leon Kalisz i Zygmunt Wudarski. Później szefował komisji zakładowej. Zabrali go 13 grudnia o 9.00 - dwa samochody stanęły przed domem, dwóch weszło do środka, dwóch czekało na zewnątrz.. Żona na ręce trzymała urodzoną w lipcu Anetkę, Daria miała 3 lata, a Ilona 8. Nic nie pozwolili ze sobą zabrać, ale za to sami wzięli z biurka Sprawę Katynia (książki nigdy nie odzyskał). - Byłem bez ciepłej odzieży, a tam później z zimna nie szło wytrzymać - wspomina. Pierwszą noc spędził sam, na drugi dzień dostał współlokatora, Jana Szarzyńskiego. Miał problemy z żołądkiem, ale lekarz przyszedł dopiero wtedy, gdy zagroził głodówką. Przed świętami żonę odwiedzili koledzy z prezentami. Jej samej pozwolono na widzenie z mężem w pierwsze święto Bożego Narodzenia. 5 stycznia wypuszczono go. - Tyle co się dowiedziałem, że zakład wystąpił o zwolnienie dając poręczenie. Po długim urlopie przeniesiono go do trzyosobowego działu, miał osobistego anioła stróża. Po roku zrezygnował z pracy związkowej. Zygmunt Wudarski Pochodzi z Drobina pod Płockiem, ojciec był rolnikiem o ułańsko-akowskiej przeszłości. W WSM pracował najpierw na żeliwiakach, później na piecach indukcyjnych. W 1980 r. wkroczył wraz z Retigiem do działalności związkowej. Był bezkompromisowy. Gdy ogłoszono stan wojenny pełnił funkcję przewodniczącego Międzyzakładowej Komisji Koordynacyjnej. Zabrali go tuż po północy, wśród dwóch funkcjonariuszy rozpoznał Kowajnego z Pogorzeli. Bez kurtki wszedł do czarnej wołgi, która wśród sypiącego śniegu przez ponad godzinę wiozła go do Ostrowa. O czym myślał? - Że Ruski weszli, że gdzieś w tym lesie mnie rozwalą. Rozebrali go do spodenek i pytali o miejsce pobytu Wałęsy, Frasyniuka i gdzie masz dolary? Dolarów nie miał, ale związkowe 5 tys. zł powędrowało do depozytu. W celi - bez jednego taboretu, z wybitymi szybami i wypełnioną odchodami muszlą - spotkał kolegę z MZK z Kalisza. Jeść dali im dopiero nazajutrz. Odmówił podpisania lojalki, wypuścili go w styczniu. Gdy wrócił dowiedział się, że przesunięto go na liście zamiany mieszkań. - Ekstremie warunków się nie poprawia - usłyszał od dyrektora. W marcu znów dostał zatrudnienie ... jako robotnik na placu. Zamiatał więc hale, mimo że miał papiery wykwalifikowanego odlewnika i operatora dźwignic. W 1982 r. uległ bardzo poważnemu wypadkowi motocyklowemu, przeszedł na rentę. Pracował teraz na pół etatu przy zamiataniu, układaniu tulei. W okresie okrągłego stołu ze Stanisławem Rebelką i Henrykiem Jelinowskim odtworzyli MKK. Wszedł do prezydium Zarządu Regionu w 1990 r. Wierny sobie Cztery postacie, cztery różne opowieści. W zasadzie wszystkie budzą smutek, bo żadna z nich nie dała jej bohaterowi smaku całkowitego zwycięstwa. Załamywali się, rezygnowali... Tylko jeden Wudarski pozostał do końca wierny sobie, ale czy życie wynagrodziło mu jego upór? - Nie robiłem tego dla osobistej korzyści - odpowie. Jednak to, czego doświadcza ostatnio, rozczarowuje, boli. Tym bardziej, że jako związkowiec wielu ludziom pomagał, jak tylko mógł. O sobie raczej nie myślał. Dziś Zygmunt Wudarski ma 66 lat i 740 zł emerytury. Mieszka w Biadkach, w nowym związku doczekał się córeczki, która ma 13 lat. Ma za sobą walkę z nowotworem i uciążliwe skrzywienie kręgosłupa (kifozę). I on, i jego żona-rencistka są zmuszeni do przyjmowania leków. Jest im nielekko. - A wie Pan, że mój mąż zniknął z ewidencji pracowników swojego zakładu? - mówi Maria Wudarska. Dowiedzieli się o tym, gdy zwrócili się po zapomogę. Dokumenty musieli sprowadzić z ZUS, żeby udowodnić, że w ogóle taki ktoś pracował w WSM. Zresztą bezskutecznie, bo zakładowa "Solidarność", ta dzisiejsza ma wyjątkowo krótką pamięć. - Zresztą nie tylko ona - dodaje. Wychodzę z ich skromnego domu, z pokoju, w którym stoją książki i popiersie marszałka Piłsudskiego. Za mną długa rozmowa i obraz tego silnego człowieka sprzed lat 20. - Życie jest brutalne - myślę. Nie życie, ludzie. (mw)