Szok! Równie dobrze przedsiębiorca mógł powiedzieć, że ma dla bezdomnego nowe życie, bo "osiedle wagonowe" będzie likwidowane! Tekst pt. "Mój dom - wagon towarowy" ukazał się w "Wiadomościach Wrzesińskich" 11 stycznia. Głównym bohaterem tego wstrząsającego artykułu był pan Grzegorz - to jego prawdziwe imię, wówczas był nierozpoznawalnym panem "Henrykiem". Dzisiaj nie boi się już ujawniać swojego nazwiska i pokazywać twarzy, bo zostawił za sobą otoczenie, w którym mógłby być wytykany palcami, na przykład tak: "O, patrz, to ten lump". Ten 55-letni mężczyzna wykoleił się na bocznicę społeczeństwa, w którym normą jest posiadanie mieszkania, telewizora czy komórki. Wykoleił się dosłownie, bo przez ponad dwa lata mieszkał w pustej węglarce na bocznicy wrzesińskiego dworca PKP. Wcześniej pomieszkiwał w noclegowni, ale z powodu prześladowań i kradzieży dobrowolnie wybrał wagon, gdzie mógł czuć się bezpieczny i wolny. Nie można nawet powiedzieć, że nasz bohater ledwo wiązał koniec z końcem, bo on po prostu nie miał czego z sobą wiązać. Żył z dnia na dzień, starał się przetrwać, a zimą musiał uważać, by nie zamarznąć. Przez ten wegetacyjno-wagonowy tryb życia jest mocno zaniedbany, a dzięki zapuszczonej siwej brodzie przypomina Świętego Mikołaja wygnanego ze swojej siedziby i zmuszonego do samotnej tułaczki przez polarne pustkowia. Jednak mimo to, że wygląda jak wyrzutek, to różni się od większości ludzi wystawionych na margines - nie pije, nie żebrze i nie kradnie. Co potwierdzili ludzie z jego otoczenia. - W ciągu pół roku może dwa razy widziałem go pijanego, a widywałem go prawie codziennie - mówi Roman Kośmider, dysponent wrzesińskiego dworca. Za stary dla młodych, za brzydki dla ładnych Pan Grzegorz wyznał, że pochodzi ze Śląska. Mówił, że z domu został wyrzucony wiele lat temu z powodu nieporozumień rodzinnych i że stracił kontakt z żoną oraz dziećmi. Dzisiaj wie tylko, że małżonka (z którą formalnie się nie rozwiódł), przebywa w Niemczech, a dzieci (które ponoć niedawno uczyniły go dziadkiem) w Anglii. Pan Grzegorz żywił się w jadłodajni dla bezdomnych, a środki na cokolwiek więcej niż minimum niezbędne do przeżycia, zdobywał zbierając i sprzedając surowce wtórne - puszki, butelki, złom, etc. Czasem udało mu się "załapać" gdzieś dorywczą pracę, jednak jak sam przyznał, ludzie na ogół nie chcieli go zatrudniać, bo nie ma dokumentów i jest za stary. A trzeba przy tym zaznaczyć, że wygląda jeszcze starzej, niż wskazuje na to metryka. Niewiele mogliśmy zrobić dla bezdomnego, poza opisaniem jego tragicznej sytuacji. Wspomogliśmy go finansowo, pod pretekstem wynagrodzenia za rozmowę (czego nigdy nie robimy) i pozostawiliśmy przeznaczeniu. Ani on, ani my nie spodziewaliśmy się, że los będzie dla niego tak łaskawy. W akcie przychylności bogini przeznaczenia musnęła struny odpowiedniego sumienia. Na początek własny domek przy plaży Spotkaliśmy się w restauracji "Aleksandra". Jej szefowa-imienniczka co roku i od lat organizuje wystawne, darmowe wigilie dla bezdomnych. Właściciel kurortu okazał się bardzo młodym, niespełna 30-letnim, ciągle uśmiechającym się mężczyzną, który nie pragnie rozgłosu. Chce pozostać anonimowym pracodawcą. - To ojciec przekonał mnie, żebym się do waszej gazety odezwał - przyznał szczerze przedsiębiorca, który razem z ojcem prowadzi dwa ośrodki wypoczynkowe: w górach i nad morzem. Właśnie w tym drugim wczasowisku, zajmującym 4 hektary lasku sosnowego tuż przy plaży, dużym na ok. 400 miejsc noclegowych, z kortem tenisowym i boiskami sportowymi, salonem gier, stołówką i drink barem, właśnie tam znalazło się miejsce dla naszego bezdomnego. - Pracy będzie pan tam miał na kilkanaście lat - z uśmiechem zapewniał życiowego wykolejeńca właściciel kurortu.