Najlepiej można się o tym przekonać słuchając niezwykłych opowieści kilku mieszkańców regionu leszczyńskiego, których udało się namówić na małą podróż w czasie. Przywołują magię dawnych letnich dni... Takich wsi już nie ma... - Takiej wsi już nie ma. I tego chleba, który pachniał i smakował, jak... chleb - z tęsknotą rozmarza się profesor Jerzy Karg z Instytutu PAN w Turwi. - Zaraz po wojnie przez kilka lat z rzędu jeździłem na wakacje do małej wsi w Beskidzie Sądeckim. Dla mnie, chłopaka z Górnego Śląska, to był istny raj. Mieszkali tam cudem odnalezieni znajomi moich rodziców. Profesor przyznaje, że współczesnym nastolatkom jego ówczesne wakacje mogłyby nie przypaść do gustu, ale on lepszych nie potrafi sobie wyobrazić. Brał czynny udział we wszystkich pracach w gospodarstwie. Wyznaje, że posiadł cenną umiejętność koszenia zboża kosą, wiązania snopków i młócenia cepem. A w pobliskim strumyku, gdzie w wolnych chwilach łowił ryby albo budował tamę, mógł się popluskać w czystej, źródlanej wodzie. - Nie było elektryczności, wieczory spędzaliśmy wspólnie w kuchni przy naftówce. Gospodarze wszystko mieli swoje, wspomniany chleb, a także mleko i masło. To była w ogóle taka samowystarczalna wieś, raz w tygodniu schodzili do miasteczka, głównie po naftę i sól - dodaje J. Karg. Towarowym do Boszkowa Janusz Betting, prezes leszczyńskiego oddziału Związku Kynologicznego w Polsce zapewnia, że lata 50. mimo powojennej biedy były wyjątkowe. Będąc wówczas nastolatkiem każde wakacje spędzał w Boszkowie, które jednak w niczym nie przypominało dzisiejszego letniska. - W porównaniu z tym, co obecnie można zobaczyć w Boszkowie, były tam pustki, ale nam się wydawało, że ściąga tam cała okolica. I w sumie tak było - mówi J. Betting. - Ludzie przyjeżdżali pociągami, ale nie osobowym, bo takich prawie nie było, tylko towarowymi. Jazda nie należała do przyjemnych, jednak nikt się tym nie przejmował. On miał to szczęście, że jego rodzice jako jedni z pierwszych mieli domek w Boszkowie i nie musiał często podróżować. - Jedynym lokalem była Syrena. Choć tej drewnianej budy dziś pewnie nikt nie nazwałby lokalem. W Boszkowie nie było jeszcze elektryczności, ale właściciel kupił agregat i organizował fantastyczne potańcówki. Jak chciał się pozbyć gości, to wyłączał agregat i mówił, że paliwo się skończyło. Plaża też wyglądała inaczej. Nosiliśmy dynasówki, czyli takie długie, obszerne spodenki, a i stroje dziewcząt były zdecydowanie bardziej zabudowane niż obecnie - wspomina J. Betting. Cudowne lata siedemdziesiąte! Zbigniew Kulak, senator RP III, IV i V kadencji, a także były ambasador RP w Mongolii, największym sentymentem darzy wakacje z okresu studiów, czyli z lat 1972-78. O ile w czasach szkoły podstawowej i średniej nie poznał atmosfery szkolnych wycieczek, o tyle gdy był żakiem otworzyły się przed nim zupełnie nowe możliwości i to takie, o jakich współcześni studenci mogą tylko pomarzyć. W trakcie 6-letnich studiów, jak to kiedyś policzył, uczestniczył w ponad stu studenckich wyjazdach. Bliższych i dalszych. Były obozy naukowe i plenery fotograficzne, obozy wędrowne i kajakowe spływy. - Pozostały w pamięci migawki: 3-metrowe zwały śniegu w zimowej Komańczy, chore na toksoplazmozę dzieci w Margoninie, nocna praca włókniarek w Polskiej Wełnie w Zielonej Górze i gorzowskim Stilonie, hymn narodowy śpiewany na chorzowskim stadionie przez 100 000 kibiców, wystawy moich zdjęć w krakowskiej galerii fotograficznej, w studenckich klubach Poznania, Wrocławia, Halle i Debreczyna, FAMA w Świnoujściu, badanie natężenia hałasu na rybackich kutrach w Kołobrzegu, wizyty w czynnych kopalniach węgla i soli (Inowrocław), pierwsze wyjazdy za granicę do NRD, Czechosłowacji, na Węgry... A także miesięczna praktyka w hiszpańskim szpitalu po V roku studiów - wylicza senator. - I to wszystko było dostępne dla ówczesnego studenta. Kto w to dzisiaj uwierzy? Autostopem po Włoszech Z okresem studiów i lat 70. wiążą się też najpiękniejsze wakacyjne wspomnienia Witolda Omieczyńskiego, obecnie dyrektora Muzeum Okręgowego w Lesznie, a wówczas studenta historii sztuki. - Marzyliśmy o tym, aby zobaczyć wybitne dzieła, o których się uczyliśmy. To była taka prawdziwa i naturalna tęsknota - wyznaje pan Witold. - Nie było przecież internetu, wydań albumowych, a książki, z których czerpaliśmy wiedzę miały kiepskiej jakości zdjęcia i to tylko czarno-białe. Wyjazd za granicę nie był jednak łatwy. Po pierwsze paszporty były reglamentowane, wydawała je ówczesna milicja, a drugim problemem było zdobycie dewiz, jak w PRL-u nazywano obcą walutę. Zielone światło dawała jedynie tak zwana "promesa dolarowa" czyli prawo wykupienia 100 dolarów, ale szczęśliwym trafem razem z kolegą ze studiów taką otrzymałem. Choć w portfelu nic więcej nie mieli, ruszyli na podbój słonecznej Italii. Do Wenecji dotarli pociągiem, a później podróżowali autostopem. Trasę, na której znalazł się m.in. Rzym, Florencja i Mediolan, opracowali w domu z atlasem w dłoni. - Do dziś wspominam niezwykłą życzliwość Włochów, którzy byli dla nas jeszcze milsi, gdy tylko dowiadywali się, że jesteśmy Polakami. Jeździliśmy tylko samochodami osobowymi i udawało nam się dziennie pokonywać nawet 200 - 300 km -podkreśla dyrektor leszczyńskiego muzeum. Zdjęcie z hot-dogiem Z uśmiechem i dużym sentymentem swoją pierwszą zagraniczną podróż wspomina też leszczyńska wizażystka i kosmetyczka Elżbieta Borowiak, właścicielka gabinetu kosmetycznego "Ela" w Lesznie, która wspólnie z mężem na początku lat 80. wybrała się do Bułgarii. - Jechaliśmy pociągiem, bez wody i jakichkolwiek wygód, ale i tak byliśmy bardzo zadowoleni i podekscytowani - wyznaje E. Borowiak. - Wynajęliśmy prywatną kwaterę. Gospodarze, mili ludzie, byli bardzo zainteresowani tym, co się dzieje w Polsce, bo to był czas, gdy o Wałęsie robiło się już głośno w Europie. Rozmawiając z nami na ten temat byli jednak pełni obaw, szczelnie zasłaniali okna i szeptali. Wtedy dotarło do mnie, że my w Polsce nie byliśmy jednak aż tak krótko trzymani przez władze. Sama Bułgaria zrobiła na leszczyniance niesamowite wrażenia i to nie tylko ze względu na piękno krajobrazu. Po raz pierwszy zobaczyła... hot-dogi. Choć dziś nie przepada za takimi daniami, wówczas nie tylko zjadła go z apetytem, ale nawet zrobiła sobie pamiątkowe zdjęcie. Mąż był zachwycony, bo bez kartek mógł kupić papierosy Marlboro. - Pamiętam, że przywiozłam stamtąd białe, chińskie tenisówki, które później zrobiły w Lesznie dużą furorę. Pół miasta zaczepiało mnie i pytało, gdzie takie cudo kupiłam - ze śmiechem wspomina E. Borowiak. Dodaje też, że oni jako mieszkańcy demoludów, czyli państw byłego bloku wschodniego, wypoczywali na specjalnie wydzielonych plażach. Atrakcją zakupy - Nie wiem, czy jako pedagog powinnam się do tego przyznawać, ale wyjazdy zagraniczne w latach 80. wiązały się bardziej z zakupami niż zwiedzaniem - przyznaje Elżbieta Maćkowska z Góry, regionalistka i nauczycielka historii. W pamięci przywołuje jeden z pierwszych takich wyjazdów, latem 1985 roku. To była wymiana kulturalna. Towarzyszyła jej m.in. Małgorzata Halec, wówczas dyrektorka Biblioteki Wojewódzkiej w Lesznie. Jechały do Suhl, które rok wcześniej podpisało z Lesznem umowę partnerską. - Choć podróż załatwiana była oficjalnymi kanałami, niemal do samego końca nie wiedziałam czy pojadę ze względu na paszport. Milicja ze względu na zawiłe formalności zwlekała z jego wydaniem - z uśmiechem zaznacza górowianka. - Jechałyśmy czarną wołgą z kierowcą z Leszna. To był jeden z najnowszych modeli, który nawet na niemieckich ulicach robił wrażenie. Elżbieta Maćkowska bardzo dobrze z tego wyjazdu zapamiętała wizytę w jednym ze sklepów. Nie tylko ze względu na wspaniały asortyment, o którym Polacy mogli wówczas jedynie marzyć. W portfelu oprócz marek z NDR miała też te z RFN i przez pomyłkę chciała zapłacić tymi drugimi. Wywołało to niezwykły lęk ekspedientki i głośny protest. Sytuację uratował towarzyszący im tłumacz, który wyjaśnił górowiance, że posiadanie marek z RFN jest u nich zabronione, a nawet karane. Kolacja bez pomidorowej Urszula Chudak, asystentka posła Józefa Zycha, która prowadzi jego biuro we Wschowie, również szczególnym sentymentem darzy lata 80. - Jako prywaciarzy (prowadziliśmy sklep we Wschowie) stać nas było na wakacje w kołobrzeskim number one, czyli w orbisowskim hotelu "Solny". Jakże to był inny świat od tego, zostawianego w małej, podwschowskiej wiosce, gdzie mieszkaliśmy! W sklepach pustki, a tam na stołach szynki, różne mięsa, a nawet owoce cytrusowe bez ograniczeń. Co więcej, kelnerzy czekający na każde skinienie i Cyganie grający pod oknami - z rozrzewnieniem wspomina U. Chudak. Jak zaznacza, w takich warunkach nawet pomidorowa smakowała inaczej. Choć to właśnie ta zupa uświadomiła jej, że to tylko wakacyjne życie, a proza wygląda zgoła inaczej. - Wieczorem córki miały ochotę na pomidorówkę. Wysłałam je więc do hotelowej restauracji. Kelner, który dla dzieci nie był już tak miły, tylko je ofuknął słowami: "Na pomidorową to do baru, a nie do eleganckiego hotelu". One na szczęście nie zrozumiały, ja niestety tak - zawiesza głos U. Chudak. - Będąc niedawno w Kołobrzegu widziałam "Solny", nie zmienił się. W otoczeniu apartamentowców z marmuru i szkła prezentuje się jak ubogi krewny. Jednak w mojej pamięci pozostanie na zawsze jako oaza na pustyni wszechobecnej szarości. Anna Machowska