Patrycja Piszczek w drodze do przedszkola, w którym pracuje jako logopeda, usłyszała płacz. Instynktownie podniosła głowę i zobaczyła w oknie małego chłopca. Kobieta bez zastanowienia wyciągnęła ręce i złapała spadające dziecko. Mimo, że chłopiec wyślizgnął się z jej rąk, jego upadek został znacznie zamortyzowany. Jak sama wspomina w rozmowie z TVN24, "chłopiec położył najpierw jedną nogę na zewnętrzny parapet, potem drugą . Skoczył i wpadł mi w ręce". Dodaje, że chciała wezwać odpowiednie służby, ale nie wiedziała, które będą najbardziej odpowiednie. Piszczek skromnie tłumaczy, że jej działanie nie było czynem bohaterskim, a jej rola ograniczyła się do amortyzacji upadku. Jednak bez jej pomocy, wydarzenie mogło skończyć się tragicznie. Jak relacjonuje Tomasz Wojciechowski, przedstawiciel pilskiej policji, po wypadku dziecko miało tylko kilka niegroźnych otarć i było przestraszone. Z informacji uzyskanych przez Głos Wielkopolski wynika, że podczas zdarzenia chłopiec był sam w domu. Jego ojciec był w tym czasie w pracy, a matka odprowadzała starsze dziecko do przedszkola. Powiedziała, że gdy wychodziła, chłopiec jeszcze spał. Nie wiadomo, czy już wcześniej zostawał sam w domu, ani co spowodowało, że sam otworzył okno i wszedł na parapet. Dokładne okoliczności zdarzenia bada teraz prokuratura.