Co jakiś czas zakłócały ją dobiegające z chlewni chrząkania świnek. To nie dziwi - samych prosiąt jest 80 plus dziewięć macior. Ryszard Wiącek nie przeczuwał niczego złego. Gdy wyszedł ze stróżówki w swych ulubionych gumofilcach, mogło być wpół do dwunastej. Przeciągnął się, ziewnął. Zrobił rundkę po podwórzu. Rzucił okiem na chlewnię. Zaniepokoiło go dziwne poruszenie wśród zwierząt. Podszedł bliżej. Dostrzegł dym. W okienku na poddaszu buchały płomienie. - Pali się!!! - krzyknął co sił w płucach i dopadł do drzwi budynku. Ogień zajął słomę składowaną na poddaszu. Nie było czasu na pytania: jak? gdzie? kiedy? Chodziło tylko o uratowanie zwierząt. Pan Rysiu otwierał kolejne patyki, ale świnie ani myślały opuszczać zadymionych pomieszczeń. - Jakie to stwory są mądre. Te małe pod maciory wchodziły. Siedziały jeden przy drugim. Szukały ratunku - relacjonuje stróż. Z pomocą przyszli mu ludzie ze wsi i strażacy z Kaczanowa. Brali głębokie wdechy i wchodzili do chlewni - wynosili prosięta, kładli na wózki i przewozili do sąsiedniego budynku. Tuczniki i maciory wyganiali siłą, bo stawiały opór. - To był jeden wielki kwik. Aż chciało się płakać - mówi mieszkanka Neryngowa przyglądająca się akcji ratunkowej. Jęzory ognia na budynku było widać z kilku kilometrów. Rozgrzany do czerwoności eternit strzelał niczym petardy. - Sytuacja wyglądała dość dziwacznie, bo z perspektywy ul. Kaliskiej wyglądało to tak, jakby paliło się na ul. Gospodarskiej, a z Gospodarskiej, że pali się blok w Neryngowie - opowiada mieszkanka Kaczanowa. Pod chlewnię podjeżdżały kolejne wozy strażackie. Problemów nie brakowało. Zatankować zbiorniki mogły tylko w sąsiednich wsiach. - Ciśnienie wody w hydrantach było bardzo słabe, przynajmniej na początku. Musieliśmy dzwonić do wodociągów - mówi Piotr Trawiński z Komendy Powiatowej Państwowej Straży Pożarnej we Wrześni. W całonocnej akcji uczestniczyło 54 druhów z siedmiu jednostek - Wrześni, Kaczanowa, Węgierek, Gozdowa, Marzenina, Kołaczkowa, a nawet Nekli. - Działania polegały na zabezpieczeniu miejsca zdarzenia i podaniu sześciu prądów wody w natarciu na palącą się słomę i konstrukcję dachu - precyzuje P. Trawiński. Z uwagi na duże zadymienie strażacy pracowali w aparatach tlenowych. Wykluczają podpalenie. Najbardziej prawdopodobną przyczyną pożaru była wada lampy napromiennikowej, która pękła. Tę wersję zdaje się potwierdzać R. Wiącek. - Włączyliśmy ją, żeby prosiakom było ciepło. Miały tylko dwa dni - wyjaśnia stróż. Ogień dostał się do niezabezpieczonego otworu do zrzucania słomy. W ułamku sekundy zajął całe poddasze. - My tej słomy nie używaliśmy. Była tylko po to, żeby te małe miały cieplej - tłumaczy. Stróżowaniem zajmuje się szósty rok, ale jeszcze nigdy nie przydarzyło mu się coś podobnego. Andrzej Sieradzki, prezes spółdzielni produkcyjnej, mieszka w Miłosławiu. O pożarze chlewni dowiedział się krótko przed 1.00. Kilkanaście minut później był już w Neryngowie. - Tu aż roiło się od strażaków. Kończyli przenoszenie zwierząt - wspomina chwile tuż po przyjeździe. Nie był w stanie nic zrobić. Tylko patrzył na płonącą chlewnię i lejącą się zewsząd wodę. Nad ranem wozy strażackie się rozjechały. Został tylko jeden, z Kaczanowa, i kilku umundurowanych ochotników. Tak wypadało, wszak to ich rejon. Zabezpieczyli pogorzelisko. W pomieszczeniu, w którym wybuchł pożar, leżało osiem zwęglonych i zaczadzonych prosiąt. - Nie mogły przeżyć. Człowiekowi tam było ciężko wytrzymać, a co dopiero takim małym zwierzętom. Dobrze, że przynajmniej resztę udało się uratować - dochodzi do wniosku A. Sieradzki. - W kojce je powganiamy i będziemy chować dalej - dodaje. Ogień strawił około 200 balotów słomy i niemal cały budynek. Straty zostały wstępnie oszacowane na ponad 300 tys. zł. Chlewnię, a właściwie to, co po niej zostało, zlustrował Jan Michalski, Powiatowy Inspektor Nadzoru Budowlanego we Wrześni. O gigantycznym pożarze poinformowała go komenda straży. - Zaleciłem zabezpieczenie terenu poprzez otaśmowanie budynku przed osobami postronnymi i odcięcie prądu - mówi inspektor. Jednocześnie zaproponował wykonanie ekspertyzy. Prezes spółdzielni na to nie przystał. Uznał, że remont będzie o wiele droższy od budowy nowego obiektu. Wystąpił więc do wydziału administracji architektoniczno-budowlanej starostwa powiatowego o pozwolenie na rozbiórkę chlewni. - Spółdzielnia nie jest w najlepszej kondycji. Balansujemy na granicy opłacalności. Nie mamy pieniędzy na inwestycje i mieć nie będziemy, bo skąd? - argumentuje swą decyzję. Sytuacja prawna budynku jest dość skomplikowana. Z mapek geodezyjnych wynika, że powstał na drodze. Początkowo służył jako obora dla bydła, a po przeróbce jako chlewnia. Podobną spółdzielnia ma w Kębłowie. Prezes już rozważa możliwość przeniesienia tam produkcji. Pytanie tylko, co z ludźmi. Tomasz Szternel