8 listopada miał być dla najmłodszych przedszkolaków dniem, jak każdy inny. Ale nie był, bo zamiast nauczycielki, którą znali, czekała na nich Monika Walicka. Zaskoczenia nie kryły dzieciaki, ale także, a może przede wszystkim, ich rodzice. Tu i ówdzie słychać było krytyczne komentarze. Feralnego 8 listopada Agnieszka Wieczorkiewicz osobiście odebrała 3-letniego syna z przedszkola. Był zesiusiany. - Zdarzyło się - uznała i machnęła ręką. Następnego dnia wyposażyła małego w rzeczy na przebranie. Nie kryła zaskoczenia, gdy go odbierała. - Pani Walicka poinformowała mnie, że dziecko jest w rzeczach przedszkolnych, bo najpierw zrobiło siusiu, a później kupę - relacjonuje. Tuż po przyjściu do domu postanowiła je wykąpać. Doznała szoku. Chłopiec od pasa w dół był wymazany kałem. Miał brudne skarpetki. To nie wszystko, bowiem, jak utrzymuje matka, w reklamówce znajdował się - zawinięty w ręcznik, spodnie i majtki - kał. Jej zdaniem rzeczy nie nadawały się do użytku. Wszystkie wyrzuciła. Rozmawiała z synem. Powiedział tylko, że jest pani Monika i że się boi. Z pracy nauczycielki było niezadowolonych więcej rodziców. Czteroosobowa delegacja w poniedziałek pojawiła się w gabinecie Romana Dreżewskiego, dyrektora Zespołu Szkolno-Przedszkolnego. Matki utrzymywały, że ich dzieci się moczą, są przestraszone i nie chcą chodzić do przedszkola. Co więcej, M. Walicka miała na nie krzyczeć i zabierać im zabawki. W tej sytuacji dyrektor zwołał zebranie. A. Wieczorkiewicz, ze względu na problemy zdrowotne, nie mogła w nim uczestniczyć. Zastąpiła ją matka. - To był jarmark, a nie zebranie - uważa Elżbieta Gonerka. Według niej, już po spotkaniu, rodzice nabrali wody w usta. - Wszyscy mówili, że jest źle i coś trzeba zmienić, a później się wyłamali - doszła do wniosku. Jej odwagi nie zabrakło. Zaproponowała przesunięcie nauczycielek. Pani Monika nie wytrzymała. Rozpłakana wyszła z sali. W rozmowie z nami wróciła do feralnego zdarzenia z 3-latkiem. - Miał biegunkę. Dokładnie wytarłam go papierem. Wszystko wyrzuciłam do ubikacji. Wzięłam ręcznik, bo nic innego nie miałam pod ręką, namoczyłam go i wytarłam mu nogi. Założyłam czyste rzeczy, prócz nieszczęsnych skarpetek. Gdy wychodziłam z łazienki, przyszła mama i o wszystkim jej powiedziałam - M. Walicka przedstawia swoją wersję wydarzeń. ? Dla mnie to było coś oczywistego, że muszę dziecko przebrać. Sama jestem matką - dodaje. O zarzutach rodziców dowiedziała się od dyrektora, który wezwał ją na dywanik. Zapewniła, że nie boi się konfrontacji. Podczas spotkania usłyszała zarzuty. Wszystkim zaprzeczyła. Zdecydowana większość rodziców była za dalszym prowadzeniem przez nią najmłodszej grupy. - Ustaliliśmy, że musimy pomóc dzieciom i nauczycielce. Ten pierwszy kontakt mógł być dla nich dużym przeżyciem - mówi Barbara Szymańska, dyrektorka przedszkola. Nauczycielka jest pod jej ciągłą obserwacją. - To nic przyjemnego, ale dam sobie radę - zapewnia M. Walicka. Chciała wyjaśnić nieporozumienie z E. Gonerką, ale ta nie miała dla niej czasu. - Tu nie ma co wyjaśniać. Mama o wszystkim powiedziała na spotkaniu - usłyszeliśmy od córki. Tomasz Szternel