Mecz z Kanadą stanowił okazję do poprawienia humorów kibiców i piłkarzy reprezentacji Polski, która w środę zakończyła najgorszy rok od lat. Brak awansu do mistrzostw świata, zamieszanie ze zwolnieniem Leo Beenhakkera, tylko trzy zwycięstwa (w tym jedno w meczu o stawkę i to z San Marino) w 12 występach, 370 minut bez zdobytego gola - te doświadczenia po spotkaniu z drużyną spod znaku Klonowego Liścia miały mniej boleć. A okazja wydawała się idealna: przeciwnik nie najwyższych lotów, z którym wcześniej biało-czerwoni wyłącznie wygrywali, dobrze przygotowane boisko - to na Łazienkowskiej obwołano głównym winowajcą sobotniej porażki w Warszawie z Rumunią (0:1) - przychylna jak na drugą połowę listopada aura oraz około siedmiu tysięcy kibiców, którzy powoli zapominają o październikowym bojkocie meczów drużyny narodowej. Fani owacyjnie przywitali piłkarzy i trenera Franciszka Smudę, choć bez obraźliwych okrzyków pod adresem PZPN się nie obeszło. Smuda w porównaniu ze swoim debiutem w roli selekcjonera wymienił ponad połowę składu. W bój posłał jedenastkę, której średnia wieku nieznacznie przekroczyła 25 lat, choć gdyby nie Michał Żewłakow (33) i Kamil Kosowski (32), byłaby znacznie niższa. Pierwsze minuty należały do gości, ale efektem ich ataków były jedynie trzy rzuty rożne. Polacy szukali szczęścia głównie w strzałach z dystansu, lecz uderzenia Dariusza Dudki (dwa) i Sławomira Peszki były niecelne. Skutek przyniósł dopiero rzut rożny w wykonaniu Ludovica Obraniaka. Piłkę przyjął na pierś Maciej Rybus, szybko się odwrócił i płaskim strzałem trafił do siatki. 20-letni pomocnik warszawskiej Legii na gola w drużynie narodowej czekał tylko nieco ponad pół godziny, bo w debiucie z Rumunią zaliczył na boisku kwadrans, a bramkarza Kanady pokonał po 18 minutach gry. Rybus przerwał też trwającą 388 minut mało chwalebną passę reprezentacji bez zdobycia bramki. Wyczyn Rybusa skopiował po pół godzinie gry Robert Lewandowski, ale arbiter uznał, że był na spalonym. Kolejny raz dobrze zagrał w tej akcji Obraniak. Urodzony we Francji piłkarz wyrasta na lidera drużyny Smudy, nie tylko dlatego, że na jego plecach widnieje prestiżowa "10" - bierze udział praktycznie we wszystkich akcjach, "szuka" piłki, a gestami instruuje kolegów i reguluje tempo gry. Z kolei Lewandowski w drużynie narodowej nie jest tak skuteczny, jak w klubie. Lider klasyfikacji strzelców rodzimej ekstraklasy na czwartego gola czeka od 1 kwietnia. W meczu z Kanadą mógł go zdobyć tuż przed przerwą, ale przegrał pojedynek sam na sam z Larsem Hirschfeldem, a w podobnej sytuacji pod koniec gry przewrócił się w polu karnym. Z rezerwowych, jako pierwszemu Smuda dał szansę Wojciechowi Szczęsnemu. 19-latek z Arsenalu Londyn, syn byłego reprezentacyjnego bramkarza - Macieja, popisał się kilkoma udanymi interwencjami, a raz wyręczył go Maciej Sadlok. Kolejny 20-latek w ekipie Smudy po raz pierwszy pojawił się w podstawowym składzie reprezentacji i zaliczył udany występ. Imponował spokojem i pewnością interwencji, skutecznie walczył o górne piłki. W 69. minucie spełniły się zapowiedzi nowego selekcjonera, że wszyscy powołani na pierwsze zgrupoowanie dostaną szansę gry i na boisku pojawił się piąty debiutant w kadencji Smudy - Janusz Gancarczyk ze Śląska Wrocław. W drugiej połowie Polacy kilkakrotnie groźnie strzelali z dalszej odległości (Dudka, Sławomir Peszko), bliski podwyższenia prowadzenia po uderzeniu z rzutu wolnego był Obraniak, a główka Michała Żewłakowa (93. występ w kadrze) była minimalnie niecelna. W samej końcówce Patryk Małecki trafił w słupek, zziębnięci kibice odśpiewali Mazurka Dąbrowskiego, a po chwili sędzia gwizdnął po raz ostatni.