Po raz kolejny okazało się, że sam Grady Reynolds nie jest w stanie pociągnąć zespołu do wygranej. Schodzących do szatni koszykarzy Znicza żegnały gwizdy kibiców, czego dawno w Jarosławiu nie było... Gospodarze rozpoczęli mecz od prowadzenia 4:0 po punktach niezawodnego Reynoldsa, który tradycyjnie już do przerwy był nie do zatrzymania dla przeciwnika (18 pkt w pierwszych dwudziestu minutach). Wraz z upływem czasu jarosławianie spisywali się coraz gorzej. Już w I kwarcie goście przejęli inicjatywę i prowadzili 20:12. Pierwszoplanowe role w ekipie z Inowrocławia odgrywali Amerykanie: rzucający z dużą łatwością za trzy Eddie Miller, skuteczny pod koszami Kyle Landry i bardzo szybki Tony Lee. - Liczyliśmy, że mecz w Jarosławiu będzie podobny do naszego ostatniego spotkania, które było praktycznie na styku, punkt za punkt - opisuje Łukasz Żytko. - Prowadzenie zmieniało się jak w kalejdoskopie. Nie ma co ukrywać, przyjechaliśmy tutaj wygrać, bo z takimi zespołami jak Znicz, które są w naszym zasięgu, musimy zwyciężać. Rywal niczym specjalnym nas nie zaskoczył. Wiedzieliśmy, że Reynolds będzie nam robił dużo krzywdy i to się potwierdziło. Myśleliśmy, że podłączy się do niego reszta drużyny. W pierwszej połowie punktowali nas większą liczbą zawodników. Po przerwie za bardzo liczyli chyba na Reynoldsa i...się przeliczyli - twierdzi kapitan Sportino Inowrocław. W sobotnim pojedynku z dobrej strony pokazał się Bartosz Diduszko, na którego barkach spoczywał ciężar gry zespołu w II kwarcie. - Wydaje mi się, że dobrze spisywaliśmy się przez 3,5 kwarty. Walczyliśmy w ataku i obronie, ale nagle w połowie czwartej nagle coś się zacięło i taki wynik, a nie inny. Bardzo boli nas ta porażka, bo to był arcyważny mecz - mówi Diduszko. W połowie III kwarty po "trójce" Miszczuka gospodarze wyszli na prowadzenie 54:52, ale później już warunki dyktowali koszykarze z Inowrocławia. W zespole Znicza momentami brakowało zawodnika, który wziąłby na siebie odpowiedzialność w decydujących momentach. Za dużo było też indywidualnych akcji. Kluczowe dla losów meczu były ostatnie cztery minuty. Wówczas to po trafieniu Kukiełki, strata do Sportina wynosiła 2 "oczka" (66:68). Niestety, w kolejnych akcjach gospodarze nie mogli odczarować kosza przeciwnika. Kilkakrotnie piłka tańczyła na obręczy, lecz nie mogła znaleźć końcowej drogi. Rywale natomiast ze spokojem punktowali z linii rzutów wolnych. - Osobiste w tym sezonie wykonuję dobrze, więc nie obawiałem się, że mogę spudłować. Rzuty wolne są takim elementem, że przeciwnik praktycznie nie ma na nie wpływu i nie przeszkadza. Gorzej może by było, gdybym rzucał z dystansu lub półdystansu - mówi wykonujący z zimną krwią w końcówce meczu rzuty wolne, Łukasz Żytko i dodaje: - Do Jarosławia jechaliśmy ponad dziesięć godzin. Wiedzieliśmy, że to trudny teren. Baliśmy się, czy wytrzymamy pod względem kondycyjnym, ale zrealizowaliśmy wszystkie przedmeczowe założenia i cieszymy się ze zwycięstwa. Ciężko powiedzieć, czy będzie ono miało jakieś kluczowe znaczenie w walce o utrzymanie, bo przecież jest jeszcze sporo grania. Trudno powiedzieć co się będzie działo później, bo liga jest w tym roku nieobliczalna. Każdy może wygrać z każdym, czego najlepszym przykładem mogą być porażki zespołu z Sopotu. Ciężko już teraz prorokować, co się wydarzy... - kończy kapitan zespołu z Inowrocławia. Sokołów Znicz Jarosław 68 Sportino Inowrocław 76 RAFAŁ MYŚLIWIEC