- Ludzie byli przygotowani do lądowania awaryjnego, żadnych krzyków, żadnego hałasu nie było - opowiada o chwilach tuż przed tragedią mężczyzna. - Pamiętam praktycznie wszystko, oprócz samego zderzenia ziemią. Wcześniej, przy starcie, nikt nie planował awaryjnego lądowania. - Tylko pilot stwierdził, że ma jakąś awarię i zgłosił, że będziemy lądować awaryjnie - mówił w rozmowie z dziennikarzami. Dodał, że pilot był "bardzo dobry". Wierzę w to, że zrobił wszystko, co się dało, żeby bezpiecznie wylądować - mówił. Instruktor pamięta również, że udało mu się dojść do drzwi rozbitej maszyny. - Potem pomogli mi ludzie, którzy nadbiegli między innymi był to pan Zdzisław Głowinkowski i pan Roman Kozioł, którym chce bardzo podziękować za pomoc i uratowanie życia oraz okoliczni mieszkańcy Topolowa, których nazwisk nie znam, ale również bardzo wdzięczny za udzielenie pomocy - przekazał w czasie krótkiej rozmowy. Jako jedyny przeżył wypadek W katastrofie, do której doszło 5 lipca, zginęło 11 osób. 40-letni mężczyzna, który jako jedyny przeżył wypadek, do tej pory w ciężkim stanie przebywał w szpitalu w Częstochowie. 40-latek to instruktor, który leciał ze skoczkami. Z wraku samolotu wyciągnęli go mieszkańcy Topolowa. Samolot, należący do prywatnej szkoły spadochronowej, startował z lotniska Rudnik. Maszyna spadła ok. 3 km od lotniska w Rudnikach - w miejscowości Topolów, w gminie Mykanów, na ternie niezabudowanym. Specjaliści wskazują m.in., że bezpośrednio przed katastrofą samolot leciał na wysokości ok. 100 m, a powinien znajdować się 200-300 m wyżej. Możliwe, że wpływ na to miała wysoka tego dnia temperatura (wpływająca m.in. na sprawność silników i pogorszenie aerodynamiki). Maciej Grzyb Anna Baranowska-Ślusarek