17 lutego 1980 roku o godz. 14.25 spełniło się marzenie prekursora zimowych wypraw i kilkukrotnego kierownika ekspedycji w góry najwyższe - Andrzeja Zawady - pierwszego człowieka w historii, który przekroczył zimą granicę 8000 metrów (zmarł w sierpniu 2000 roku w wieku 72 lat). Wyprawa na Mount Everest kierowana przez Zawadę liczyła 20 członków (do dziś żyje 16, czterech mieszka zagranicą). W Sylwestra, 31 grudnia 1979 roku, pierwsze osoby dotarły do bazy na 5350 m, ostatnie - 3 stycznia 1980 roku. 17 lutego, do ataku szczytowego, wyruszyli z ostatniego obozu na wysokości 7984 m już tylko Cichy i Wielicki, który później mówił: "Miejsc na szczycie było dużo, tylko nie było komu iść". - Mam bardzo żywe wspomnienia, pamiętam prawie każdy dzień, choć minęło już 30 lat. Była to pierwsza zimowa wyprawa w Himalaje i od razu na najwyższy szczyt. Miała dramatyczny przebieg. Warunki pogodowe były koszmarne. Wyruszyliśmy z wielkimi nadziejami, które odbierała nam szalejąca przez dwa tygodnie potworna wichura, w dodatku kończyło się pozwolenie na wejście - powiedział Cichy. - Obudziliśmy się o 5 rano, później gotowaliśmy - wspomina. Spaliśmy w osobnych namiotach, ale jednomyślnie podjęliśmy decyzję, że atakujemy. Wierzyliśmy, że się uda. Wyruszyliśmy o 7.15. Lodowaty wiatr paraliżował nasze ruchy. Po siedmiu godzinach morderczej wspinaczki stanęliśmy na szczycie. Połączyliśmy się z Zawadą. Moje pierwsze słowa brzmiały: Halo baza, halo baza, czy nas słyszycie? Na to Andrzej: Leszek, Krzysiek, gdzie jesteście? Potem razem krzyknęliśmy do słuchawki: Na szczycie Everestu! Cichy i Wielicki podkreślili, że byli tam w imieniu wszystkich. Każdy z członków wyprawy dał z siebie tyle, ile mógł. Na wierzchołku spędzili 40 minut. Pozostawili m.in. różaniec. - Dostała go od Jana Pawła II, podczas pierwszej wizyty papieża w ojczyźnie, matka Staszka Latały, który w 1974 roku został pochowany w szczelinie na wysokości 7000 m, wspólnej drogi do obozu III na Everest i Lhotse. Przyszła nas pożegnać i poprosiła, by zanieść ten różaniec najwyżej, jak się tylko da - przypomniał Cichy. Wiedzieli, że czeka ich trudne zejście. Zimą jest krótki dzień. O godzinie 17 było już ciemno. Mieli więc problem z odnalezieniem obozu IV. Cichy dotarł do niego o 20.30, a Wielicki o 22. - Kiedy doszliśmy do obozu II, Andrzej nas nakarmił, odtajaliśmy i zaczęliśmy rozmawiać. Zawada nagrał nasze dwa monologi. Usłyszeliśmy je miesiąc później u niego w domu. Krzysztof powiedział wówczas do mnie: Wiesz, teraz naprawdę wiem, że byliśmy na wierzchołku Everestu - dodał Cichy. - Cieszyłem się, że jadę na tę wyprawę - wspomniał Wielicki. - Był to mój pierwszy ośmiotysięcznik i od razu zdobyty zimą. Miało to ogromne znaczenie dla mojej kariery wspinaczkowej. Byłem żółtodziobem, jechałem z listy rezerwowych i nawet nie myślałem, że wejdę na szczyt. Wyprawa miała dla mnie szczególne znaczenie - poznałem wówczas Andrzeja Zawadę i wspaniałych ludzi tzw. starej gwardii. Mieliśmy jeden cel, który realizowaliśmy zespołowo. Na wierzchołku stanęły wprawdzie dwie osoby, ale wtedy powiadało się, że to Polacy zdobyli szczyt. Wielicki podkreślił, że wyprawa z przełomu 1979/1980 roku zapoczątkowała zimowe ekspedycje w góry najwyższe. - Pokazaliśmy, że można zimą stanąć na ośmiotysięczniku. Zawada lubił ryzyko i potrafił podpuszczać, zainteresować swoją ideą. Od tamtej pory kilkakrotnie byłem zimą na ośmiotysięcznym szczycie. Na Mount Everest już nie wróciłem. Powracałem tam, gdzie nie udało się: za czwartym razem zdobyłem Lhotse, za piątym K2. I jest jeszcze tyle innych ścian do zdobycia - westchnął Wielicki. Z czternastu ośmiotysięczników, siedem zdobyli zimą jako pierwsi wyłącznie Polacy. Na ósmym (Shisha Pangma) stanęli razem Piotr Morawski z Warszawy (zginął rok temu) i Włoch Simone Moro. Na dziewiąty (Makalu) wspiął się Kazach Denis Urubko. Pozostało jeszcze pięć: K2, Nanga Parbat, Gasherbrum I, Gasherbrum II oraz Broad Peak.