Olsztyński adwokat Rajmund Żuk ma po ojcu żaglówkę "Kormoran", zrobioną w którejś z mazurskich stoczni w 1923 roku. Razem z łodzią mecenas odziedziczył też mahoniowe deski, z których zbudowana jest łódź. - Zapobiegliwość taty wiele razy się przydała, bo kupienie dziś takich desek, jakie są na tej łodzi, to nie lada wyczyn - przyznaje Żuk, który na swojej łodzi zwykle pływa po jeziorach Mikołajskim i Śniardwy. - Wiele już na tej łodzi przeżyłem, wiele hołdów oddali mi na wodnym szlaku inni żeglarze, ale ciągle mi miło, gdy płynę, a ci z luksusowych jachtów najpierw patrzą oniemiali, a potem biegną po aparaty, kamery, a wreszcie wykrzykują: "Patrzcie, patrzcie, stradivarius płynie!" - przyznaje adwokat. "Kormoran", który w rodzinie Żuków jest od lat 50. przeżył kilka białych szkwałów, nieraz ratował załogantów wywróconych łodzi, przypływał z pomocą tym, którzy nie poradzili sobie ze zmiennym wiatrem na Śniardwach. - Ani razu ta łódź mnie nie zawiodła, prowadzi się ją łatwo, jest bardzo szybka, lekka, a z jaką gracją płynie! To poezja Mazur! - mówi adwokat. Podobnie o swojej łodzi, wyprodukowanym w 1936 roku "Świcie", mówi Zbigniew Marciniak. Jego żaglówka wykonana jest z dębu i mahoniu, pokład ma sosnowy. - Strasznie dużo jest roboty z taką drewnianą łodzią, trudno ją utrzymać. Co roku trzeba łódź szlifować, co roku lakierować, to nie to, co utrzymanie łodzi z laminatu, którą można umyć szczotką i gotowe - mówi Marciniak. Swego czasu miał tak dość tłumaczenia wszystkim ile lat ma "Świt", że na kabinie umieścił mosiężną tabliczkę z informacją, że tan jacht naprawdę jest zabytkowy, i że naprawdę wyprodukowany w 1936 roku. - Więc teraz jak nam salutują, jak pozdrawiają i się pozachwycają, to zaraz potem zaczynają spekulować, kto to na tej łodzi mógł pływać. Jedni mówią, że Goering, inni, że kochanka Hitlera Ewa Braun, jeszcze inni, że sam Hitler. Ja tam optuję za Ewą Braun - śmieje się Marciniak. O tym, że Ewy Braun nigdy na Mazurach nie było nie wspomina ani słowem. Legenda o "łodzi Goeringa" przylgnęła też do legendarnego "Rekina" (zrobionego najprawdopodobniej w 1936 roku w stoczni w Ogonkach k. Węgorzewa), na którym Roman Polański nakręcił "Nóż w wodzie". "Rekin", który także jest łodzią drewnianą, od kilkunastu lat nie pływa. Zaszkodziło mu pokrycie go laminatem - pod sztuczną powłoką deski zaczęły gnić. W kiepskim stanie legendarny "Rekin" trafił do hangaru w Giżycku i jak mówi jego właściciel "czeka na dobre czasy", bo naprawienie go wymaga kilkudziesięciu tysięcy złotych i mnóstwa pracy dobrych szkutników. Pamięć o "Rekinie" jest na Maurach ciągle bardzo żywa - nie tyle ze względu na legendę o Goeringu, która nie ma żadnego historycznego potwierdzenia, ale ze względu na to, że po jeziorach pływa piękna, mahoniowa replika "Rekina", która nosi to samo imię. Niewtajemniczeni sądzą, że "to ten Rekin" i fotografują się na jego tle w każdym porcie, do którego zawija. Na gruntowny remont oprócz prawdziwego "Rekina" czeka też inna mazurska legenda - "Wiedźma", która pogruchotała się wpadając na kamienie. Na tej wyprodukowanej w 1932 roku łodzi, która przez lata cumowała w giżyckiej przystani Międzyszkolnego Ośrodka Sportów Wodnych swego czasu modne było składanie cywilnej przysięgi małżeńskiej. W książce "35 lat sportu w Łuczanach-Giżycku 1945-1980" autorstwa Antoniego Wojciechowicza znaleźć można m.in. zaproszenie na ślub Ireny Kiliańskiej i Zbigniewa Kusznierewicza - rodziców utytułowanego żeglarza Mateusza Kusznierewicza. Państwo młodzi ślubowali na zacumowanej w porcie "Wiedźmie", której burtę zdobił bukiet kwiatów i rzucona niedbale lina. Mimo że żeglarstwo doskonale rozwinęło się na mazurskich jeziorach jeszcze w czasach Prus Wschodnich, a potem było kultywowane w czasach III Rzeszy (zachowało się wiele pocztówek, na których widać żeglarzy z opaskami ze swastyką na ręku, stąd zapewne legendy o pływaniu po Mazurach Goeringa i Hitlera) niewiele smukłych, szybkich, przedwojennych łodzi przetrwało wojnę. Antoni Wojciechowicz, który do Giżycka przyjechał z rodzicami z Kresów, gdy w mieście jeszcze byli Rosjanie w cytowanej już książce twierdzi, że cumujące w portach żaglówki żołnierze wyciągali dźwigami na brzeg i ładowali do pociągów towarowych, a resztę - topili. Latem 1945 roku na Mazury przyjechała młodzież zrzeszona w Wodnych Hufcach Pracy z Lublina i wyciągała z dna zatopione żaglówki. - Cały ten wodny sprzęt po wydobyciu i remoncie był wysyłany do Warszawy - zaznacza jednak Wojciechowicz. Na Mazurach pozostało zaledwie kilkanaście łodzi - głównie tych mocniej uszkodzonych, w tym "Rekin", który od lat powojennych ciągle jest w tym samym porcie.