Makowski: W sprawie Rosji Zachód zaczyna mówić językiem Warszawy
Apele o natychmiastowe sankcje wobec Moskwy. Krytyka ugodowego podejścia do zakusów Kremla. Zamrożenie certyfikacji gazociągu Nord Stream 2. Zwracanie uwagi na agresywną politykę Putina i chęć odbudowy strefy wpływów po ZSRR. Spora część europejskich i amerykańskich elit niemal z dnia na dzień zaczęła mówić o Rosji językiem, którym polska dyplomacja opisywała ją od dekad. Dlaczego tyle trzeba było czekać? Czy to zmiana na stałe?
Choć jeszcze kilka tygodni temu niemiecki rząd przekonywał do dialogu i szukaniu kompromisu z Rosją - zwracając uwagę na energetyczne zależności między Moskwą a Berlinem - we wtorek 22 lutego kanclerz Olaf Scholz ogłosił wstrzymanie certyfikacji gazociągu Nord Stream 2. Jak stwierdził, przyczyniły się do tego "zmieniające się okoliczności" na Ukrainie, a dokładnie - uznanie niepodległości dwóch separatystycznych republik przez Władimira Putina.
"Sankcje natychmiast"
Podobnych deklaracji i głosów potępienia wobec agresywnej postawy Kremla pojawiło się znacznie więcej. "Sankcje natychmiast" - napisał na Twitterze były szef NATO Anders Rasmussen. "Uznanie niepodległości dwóch separatystycznych terytoriów Ukrainy jest rażącym naruszeniem prawa międzynarodowego, integralności terytorialnej Ukrainy oraz porozumień z Mińska. UE i jej partnerzy zareagują z jednością, stanowczością i determinacją w solidarności z Ukrainą" - ogłosili najważniejsi przedstawiciele Unii Europejskiej.
Równocześnie podobne otrzeźwienie względem Rosji pojawiło się wśród części Zachodnich komentatorów. "W 2003 na ulice Berlina wyszło 500 tys. demonstrantów, aby zaprotestować przeciw wojnie USA w Iraku. Teraz, gdy grozi atak Rosji na Ukrainę - nie demonstruje nikt. Ruch pokojowy w RFN jest tchórzliwy i oportunistyczny" - napisał w felietonie odredakcyjnym szef Die Welt, Ulf Poschardt.
Przebudzenie Europy?
Jak dziwnie czyta się takie słowa z perspektywy Polski, gdy - w dużej mierze na przekór politycznej polaryzacji - liderzy poszczególnych partii od lat wzywali do zatrzymania budowy Nord Stream 2, przestrzegali przed militaryzmem Rosji i nieobliczalnością Władimira Putina, który na oczach całego świata gwałci niepodległość swojego (i naszego) sąsiada.
Apele wcześniej puszczane koło ucha w największych stolicach Unii, dzisiaj - krok po kroku - zaczynają być językiem jej mainstreamu.
Oczywiście nadal daleka droga do tego, aby odtrąbić geopolityczny piwot Zachodu. Chwile po informacjach o rosyjskich czołgach wjeżdżających do Doniecka, niektórzy politycy konsekwentnie poruszali się drogą ustępstw. Gabinet premiera Belgii Aleksandra De Croo odmówił Ukrainie wysłania sprzętu wojskowego. Rząd "nie chciał dolewać oliwy do ognia", ignorując oficjalną prośbę z Kijowa. Nie zmienia to jednak faktu, że coś od czasu aneksji Krymu i Donbasu w 2014 r. drgnęło. A przecież nie są to rzeczy oczywiste.
Rosja - drugiego ostrzeżenia nie będzie
Pamiętam, gdy w maju 2016 r. jako korespondent towarzyszyłem oficjalnej wizycie prezydenta Andrzeja Dudy do Włoch. Właśnie w Rzymie usłyszałem o "zbyt agresywnej" postawie Warszawy wobec Moskwy, konieczności porozumienia się z Putinem, budowania relacji gospodarczych i oswajaniu Wschodu. Podobne tony pobrzmiewają zarówno w Italii jak i we Francji nadal, ale - co cieszy - coraz częściej w debacie publicznej spotykają się z kontrą.
Trzeba być ślepym albo opłacanym przez Kreml, żeby nie widzieć, że na dłuższą metę każdy rodzaj ustępstwa wobec Rosji kończy się tym, czego Polska i inne kraje regionu doświadczyły na własnej skórze wielokrotnie - Kreml, nie pytając o palec, od razu bierze rękę. I twierdzi, że to w interesie poszkodowanego. Oby Zachód się wreszcie obudził na trwałe, bo kolejnych ostrzeżeń przed wojną na skalę europejską może już nie być.
Marcin Makowski dla Wydarzeń Interii