Aleksandra Gieracka, Interia: Minęło kilka tygodni od zakończenia pana kadencji w Parlamencie Europejskim. Przyzwyczaił się już pan do życia po Brukseli? Bogdan Zdrojewski, były europoseł PO: - Bez problemu. Nie brakuje panu PE? - Mam remont w domu, więc nie (śmiech). Patrzę też na kolegów i koleżanki w PE i muszę powiedzieć, że lekko nie mają. Zdaję sobie sprawę ze skali obciążeń i trudności, które są na początku. Nie zazdroszczę im intensywności pracy. Po tym jak Grzegorz Schetyna zablokował pana ponowny start w wyborach do PE, miał pan pretensje o "brak odwagi i klasy ze strony kierownictwa PO". Ta sprawa została wyjaśniona? - Nie. Grzegorz Schetyna do tej pory się ze mną nie skomunikował. Traktuję to jako ważny sygnał, potwierdzający skalę problemu i trudność wyjaśnienia samej decyzji. Natomiast to szczegół, najbardziej bolesna jest porażka całej koalicji. Liczy pan jeszcze na przeprosiny? - Już za późno. Platforma Obywatelska to jest jeszcze pana partia? - Oczywiście. Identyfikuje się pan z działaniami kierownictwa PO? - Niestety, mam dystans do wielu propozycji. Tak jest już od czasu kampanii przed wyborami samorządowymi. We Wrocławiu nie akceptowałem rozmaitych pomysłów ani propozycji personalnych. Na szczęście tu, z trudem, ale jednak, uwzględniono moje krytyczne uwagi. W efekcie były trzy zmiany kandydatów na prezydenta miasta, a także zmiany na listach, i wygraliśmy. Niestety, na Dolnym Śląsku było inaczej i przegraliśmy. Przy wyborach do PE całkiem zlekceważono wszystkie moje sugestie i je boleśnie przerżnęliśmy. W szeregach Platformy zaczął czuć się pan niekoniecznie wygodnie? - Czuję pewnego rodzaju dyskomfort, ale tu nie o moje indywidualne losy chodzi, tylko przede wszystkim o sukces formacji, z którą związałem się 18 lat temu. Startowałem w różnych wyborach kilkanaście razy i żadnych nie przegrałem. Mam więc prawo do wyrażania opinii, w których przestrzegam przed popełnianymi błędami, bo widzę widmo porażki. Obawiam się, że teraz ten scenariusz może się powtórzyć. Mam nadzieję, że nie, ale niewiele zapowiada, że wyciągnięto wnioski z przegranej w wyborach samorządowych i w wyborach do PE. Już po przegranych wyborach do PE popełniono kolejne błędy? - Największe pretensje, jeśli chodzi o wybory do PE, mam o to, że w kampanii uznano, że wystarczy stworzyć koalicję i to już wystarczy. Brak dbałości o jej jakość był widoczny na każdym kroku. Pewna buta i arogancja wynikały z przekonania, że jeśli wyborcy mają tylko PiS i nas, to reszta nie ma znaczenia. Ta buta i arogancja musiała być i zauważona i źle przyjęta przez samych wyborców. Owszem, w tej sytuacji rzeczywiście znaczna cześć zagłosowała na Koalicję Europejską z racji jej zaistnienia, ale spora grupa wyborców jedynie z przymusu, braku alternatywy i niechęci wobec PIS. Reasumując nie było ani bonusu, premii za zjednoczenie, ani też entuzjazmu przy wsparciu naszych kandydatów. Pominę niezrozumiałe uprzywilejowanie SLD, i brak uzasadnienia do konkretnych decyzji personalnych. Ważne natomiast było zlekceważenie naturalnych, proeuropejskich atutów PO. W całej kampanii graliśmy na boisku przeciwnika, a powinno być odwrotnie. Straciliśmy entuzjazm, ponownie wiarygodność i wiarę w sukces. Te straty są jeszcze do odrobienia przed wyborami parlamentarnymi? - Są do odrobienia, choć nie łatwo. Działacze i aktywni sympatycy PO są zdemotywowani, zdemobilizowani i nie bardzo wierzą w finalny sukces. To katastrofa. Wybory do PE miały dać wiatr w żagle, a tu połamane maszty! Potrzeba więc empatii, zrozumienia i wyjaśnień, a przede wszystkim szczerości w symbolicznym walnięciu się we własną pierś. Potrzebne odzyskanie wiary w sens walki. Kto powinien uderzyć się w pierś? - Przede wszystkim kierownictwo z przewodniczącym na czele. Teraz najistotniejsze jest odzyskanie wiarygodności, czyli budowanie sytuacji z wyprzedzeniem czasu, a nie ze stratą. Listy PO powinny były być gotowe w roboczej wersji na koniec czerwca. Mamy już prawie połowę lipca. Skąd ta zwłoka? - Jak słyszę, że będą gotowe w połowie sierpnia, to skóra cierpnie. Przecież PiS już jest gotowy i daje swoim liderom czas na pracę wyborczą. Jaki powinien być, według pana, klucz doboru kandydatów na listy? - Decyzje personalne powinny być zrozumiałe, wywoływać zachwyt i uznanie. Po pierwsze żadnych spadochroniarzy. Na to może pozwolić sobie PiS. Po drugie, liderzy opinii publicznej posiadający szersze społeczne wsparcie. Po trzecie, osoby gwarantujące poszerzanie elektoratu a nie stali goście pieczary. Koncepcja "Arki Noego", tylko "swoi" na pokładzie to prosta droga do klęski. Pojawiają się doniesienia, że w partyjnych dołach rodzi się bunt przeciwko wejściu w koalicję z SLD. - Takie sygnały docierają do mnie każdego dnia. Jest ich bardzo dużo. Od kilku dni trwają rozmowy koalicyjne PO i PSL. Słychać komentarze, że są trudne. - Wcale mnie to nie dziwi. W jakiej atmosferze one przebiegają? - Rozmawiam ze wszystkimi osobami zainteresowanymi polityką. Rozmawiałem też z Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem. Wysyłani są do mnie emisariusze z innych opcji. Jestem chyba dobrym odbiorcą recenzji stanu rzeczy dziś. Trzeba pamiętać, że PSL wcale nie jest tak bardzo odległy SLD, jeżeli chodzi o odpowiedzialność za państwo, ale został fatalnie potraktowany w wyborach do PE. Sojusz uzyskał nadreprezentację i to nie od niego powinno zaczynać się budowanie koalicji, tylko właśnie od PSL. Dziś pokłosiem ogromnej ilości błędów, popełnionych przy wyborach do PE, jest wzajemny brak szacunku, zrozumienia i nieufność. PSL wyraźnie powiedziało, że nie wejdzie do koalicji, w której będzie SLD. Według nieoficjalnych wypowiedzi polityków PO, ludowcy mieli też postawić "zaporowe" warunki i zażądać od PO zerwania współpracy z Inicjatywą Polską i Nowoczesną. - To nieprawda. Nie ma takich warunków. PSL z PO zawarłoby koalicję na takich warunkach, na jakich PO zawarło koalicję z SLD w wyborach do PE. Grzegorz Schetyna powinien się na to zgodzić? - To są uczciwe oczekiwania. Ale nie dziwię się, że ze względu na uraz z kampanii do PE, jest nieco mocniejsze oczekiwanie na koalicję PO-PSL, a także żeby nie było już zakłóceń i mocnych dyskomfortów. W piątek popołudniu Władysław Kosiniak-Kamysz oświadczył, że PSL buduje Koalicję Polską, a w kierownictwie PO nie widzi "chęci budowy bloku centrowego". Według pana ostatecznie powstanie koalicja PO-PSL? - Uważam, że do zawarcia tej koalicji pozostało maksimum 10 dni. W czasie wystąpienia na Forum Programowym Koalicji Obywatelskiej Grzegorz Schetyna oświadczył, że "nigdy nie zgodzi się na wprowadzenie do KO polityki transakcyjnej". "Jeśli dla kogoś różnica między Koalicją Obywatelską, a partią rządzącą dzisiaj polega tylko na tym, ile od kogo można dostać więcej stołków, to nie mamy o czym rozmawiać" - mówił. Do kogo kierował te słowa? Do PSL? - Powiedział, że obniżenie wieku emerytalnego przez rząd PO-PSL, w którym był, to był błąd. Nie rozumiem przekazów, a jestem członkiem PO, to co dopiero wyborcy! Polityka przekazów od ściany do ściany nie może przynieść odbudowy wiarygodności. A wracając do "stołków", są one dziś tak odległe, że lepiej milczeć. Wspólny start PO i PSL to w tej chwil najlepsza opcja z możliwych? - Jestem politykiem centrowym, niezwykle zdyscyplinowanym i o wysokiej stopie odpowiedzialności. Zbudowanie centrowej formacji jest zarówno w interesie PO jak i wyborców, którzy są umiarkowani, przeważnie centrowi i jedynych przeciwników, jakich rzeczywiście widzą, to po stronie skrajności, czyli faszystów i komunistów. Natomiast SLD powinien budować formację wyraźnie lewicową, taką europejską socjaldemokrację. Koalicja musi być wiarygodna. Dziś koalicja PO-PSL jest jedyną możliwą. Owszem, mogłaby być szersza - także z udziałem SLD - gdyby nie ta nadzwyczajna ilość błędów z kampanii do PE. Wśród posłów opozycji nie wszyscy są przekonani o tym, że jesienią uda się przejąć władzę. Eugeniusz Kłopotek z PSL stwierdził, że "i tak wygra PiS". Widzi pan jakąkolwiek szansę na wygraną? - Mała, powiedziałbym nawet maleńka, ale jeszcze jest. Uważam, że zwolenników PiS-u jest mniej niż pozostałych. Natomiast zrobiono już bardzo wiele, aby - niestety - szansa na wykorzystania tego stanu rzeczy była zdecydowanie trudniejsza. Część komentatorów jest zdania, że jeśli opozycja wystartuje w wyborach w kilku blokach, to PiS ma wygraną w kieszeni. Pomysł tworzenia szerokiej koalicji już ostatecznie upadł? - Opozycja powinna startować w jednym bloku. Niestety fatalne doświadczenia z wyborów do PE przekreśliło wartość zjednoczenia. Dziś kluczowe jest odzyskanie wiarygodności, a to wymaga nie korekty, ale zmiany. Właśnie z tego powodu optymalnym rozwiązaniem są dwa bloki i ponowna próba zgodnego działania w przypadku wyborów do Senatu. Mam jednak złe przeczucia, że także druga izba może być potraktowana tak, jak lista do PE, czyli porozumienie jest wartością, a kto na listach to już kwestia trzeciorzędna. Oczywiście znowu może to oznaczać porażkę. Dosadnie krytykuje pan Grzegorza Schetynę, ale też nie od dziś wiadomo, że między panami oraz w strukturach PO na Dolnym Śląsku jest konflikt. Może więc na ocenę sytuacji wpływ mają osobiste animozje? - To uproszczenie. Na przewodniczącym ciąży wielka odpowiedzialność za losy opozycji i w skutku -państwa. Dźwiganie tego ciężaru może być prostsze, jeśli w obrębie PO będą osoby krytyczne a nie jedynie grono przytakiwaczy. To także moja odpowiedzialność. Nie jestem politykiem krótkodystansowym, każdą funkcję wypełniam w długiej perspektywie i z dużą odpowiedzialnością. Długo byłem prezydentem Wrocławia, długo byłem ministrem kultury i też rzetelnie przygotowywałem się do następnej kadencji w PE. Miałem pomysły, wiedziałem, co zrobić z kolejnym mandatem. I to, że nie znalazłem się na listach, to jest drobiazg. Ale to, że dowiedziałem się o tym z telewizji, i że wcześniej nie miałem ani jednego sygnału, że taki scenariusz wchodzi w rachubę, jest nie fair nie wobec mnie, tylko wobec wyborców. To nie mnie potraktowano źle, tylko wyborców, którzy od lat regularnie nie tylko na mnie oddawali głos, ale i na formację, którą reprezentowałem. Dziś jednak mój krytycyzm nie wynika z osobistej sytuacji tylko z mizernego wyniku jaki osiągnęliśmy w wyborach do PE. Grzegorz Schetyna powinien ponieść konsekwencje za przegrane wybory? - Sam zapowiadał, że w przypadku porażki w wyborach do PE drugiej szansy już nie otrzyma. To, że nie poddał się i ma ochotę prowadzić kampanię wrześniową to wyraz determinacji, ale też odwagi. Jak te wybory przegra, nie znajdzie już nigdzie usprawiedliwienia, i to na lata. Jeśli PO przegra wybory parlamentarne, dojdzie do zmiany lidera partii? - Prawdopodobnie tak. To jednak będzie już kompletnie inna Platforma. Zobaczymy pana nazwisko jesienią na listach wyborczych? - Wszystko wskazuje na to, że nie. Jeżeli chodzi o procedury, to Platforma wyznaczyła ramy czasowe zgłoszenia się na listy. W mojej rodzinie absolutną preferencję ma moja żona Barbara, która jest bardzo dobrze ocenianym senatorem, i zadeklarowała chęć ponownego startu do Senatu. Będę ją wspierał. Sam takiego oświadczenia nie złożyłem. Jeśli nie powstanie koalicja PO-PSL, to wystartuje pan do Senatu z list PSL? - Senat powinien być miejscem zgody i liczę na dobre wybory personalne w tej materii. Sam mam dwie propozycje startu do Sejmu i trzy do Senatu. Powtórzę jednak, że pierwszeństwo w tej materii ma Basia, moja żona. Co musiałoby się stać, żeby pan jednak zdecydował się na przyjęcie którejś z nich? - Czekam na propozycje Grzegorza Schetyny, jeśli chodzi o listy. Mój ewentualny start może być tylko i wyłącznie wyrazem skrajnego sprzeciwu wobec tego, co zaproponuje. Jeśli nie w parlamencie, to w jakiej roli widzi się pan w krajowej polityce? - Władza dla władzy ani mandat dla mandatu mnie nie interesują. Przyjmując jakąś rolę, muszę mieć pomysł, co z nią dobrego zrobić. Dziś pomysłu na swoją obecność w Sejmie nie mam. Czułbym się nie tylko dyskomfortowo, ale nie spełniałbym pokładanych we mnie oczekiwań ze strony wyborców. Cały czas się zastanawiam, finalnych decyzji jeszcze jednak nie podjąłem. Rozmawiała: Aleksandra Gieracka