O tym, że kierowcy w Zjednoczonych Emiratach Arabskich lubią swoje zajęcie, przekonałam się już pierwszego dnia, kiedy przemieszczaliśmy się z hotelu na pustynię. Gdy tylko zjechaliśmy z szerokiej, prostej i asfaltowej ulicy na piaszczystą (choć utwardzoną i bez wzniesień), prowadzącą do rezerwatu drogę, poczułam przyjemne "wciśnięcie w fotel", w myśl zasady, że poza terenem zabudowanym limity prędkości nie obowiązują. Wtedy, jako typowa dziewczyna, pierwszy raz pisnęłam. Dopiero kilka godzin później dotarło do mnie, że to znak dla nich, by jechać szybciej. ZOBACZ: Czym zaskoczyły mnie sztuczne wyspy w Ras al-Chajmie? Moja przygoda z jazdą autami w Ras al-Chajmie brzmi jak narzekanie, ale prawda jest taka, że o żadnym ze spotkanych kierowców nie można powiedzieć, że popisywał się w sposób ryzykowny. Owszem, pozwalali sobie na nonszalancką brawurę, czasem zbyt szybko pokonywali serpentyny rozciągnięte między skalistymi szczytami a przepaściami, ale tylko dlatego, że doskonale znali swój teren. Pierwsza przesiadka z wygodnej, klimatyzowanej Toyoty Land Cruiser nastąpiła po przekroczeniu bram rezerwatu przyrody. Rezerwatu nietypowego, bo na jego terenie, wśród dzikich zwierząt, które mniej lub bardziej chętnie przychodzą po jedzenie, rozsiane są wille należące do luksusowego hotelu Ritz. Teren jest jednak tak ogromny i zapewniający intymność, że podczas szalonej jazdy terenowymi buggy, nie dostrzegliśmy ani jednego domu. Nasza pięcioosobowa grupa podzieliła się na dwa pojazdy. Początek był spokojny - tu pierwsze zwierzątko, tam pierwsze ciekawe drzewo wskazywane ręką przez kierowcę. Przystanek i spotkanie oko w oko z oryksami - dumą narodową Zjednoczonych Emiratów Arabskich - żyjącymi na dzikich, czerwonych pustyniach Ras al-Chajmy. Gdy zaspokoiliśmy potrzebę karmienia antylop pustynnych, zaczęła się prawdziwa zabawa. I w tym momencie nie jestem do końca przekonana, kto bawił się lepiej - my wiezieni w aucie, czy kierowcy, którzy w akompaniamencie naszych pisków pokonywali wzniesienia, opadając miękko kołami na kolejnych wydmach. Wydaje mi się, że muszą mieć ogromne doświadczenie w ignorowaniu haseł w stylu "oh no", ale zupełnie nie mam im tego za złe. Okazało się, że to był tylko niewinny wstęp do prawdziwego tańca kołami po piasku. "Bestia" za kółkiem Dojechaliśmy do wioski na środku pustyni. Czekając na opiekuna, zauważyłam białego Land Cruisera, podobnego do tego, którym przyjechaliśmy z miasta, sunącego bokiem po piachu. Jechało przez wydmę nachylone względem ziemi tak, że wydawało mi się, że zaraz odpadnie od wzniesienia. Powiedziałam tylko: "ale się tutaj bawią", nie wiedząc, że za chwilę będziemy siedzieć w podobnej pozycji. Informację o tym, że przypisany do grupy kierowca jest "tutaj najlepszy" dostaje każdy turysta chcący zaryzykować życiem podczas safari w RAK. Nic w tym dziwnego, bo po intensywnym szkoleniu i kilkuletnim doświadczeniu każdy, kto w tym miejscu siada za kierownicą i bierze odpowiedzialność za ludzi wywożonych na pustynię musi być najlepszy. - Na początku jest szkoła w Dubaju, w której uczą, jak jeździć po piasku, po jakim piasku można jeździć i co trzeba zrobić, żeby się z tego piasku wydostać, jeśli zdarzyłoby się w nim utknąć - mówi Moustafa Kassem o tym, jak szkoleni są kierowcy w Bassata Camp - Następnie trwa szkolenie, na którym upewniają się, że twój język angielski jest na tyle dobry, żeby komunikować się z turystami. Zajmuje to około trzech miesięcy, a zgodę nie jest łatwo zdobyć. Gdy podpisaliśmy papiery potwierdzające naszą tożsamość, nasz przewodnik powiedział, wskazując na stojącego obok niego mężczyznę odzianego w tradycyjny strój arabski: "mówimy na niego "Bestia", zabierze was na pustynię". I tak, w ślad za "Bestią" udaliśmy się do białego "miejskiego" auta. Samochód oczywiście tylko z zewnątrz wyglądał na miejski. - W każdym aucie konstrukcja wzmocniona jest o metalowe mostki, aby samochód był bezpieczny. Od spodu podłożone są metalowe płyty, dzięki czemu do silnika nie dostaje się piasek - wytłumaczył Moustafa Kassem. Do tego inne ciśnienie w oponach i... odłączone kable od poduszek powietrznych. Prawdopodobnie wybuchłyby już przy pierwszej wydmie Czego boją się turyści (w tym ja) - Największy jest strach przed prędkością, ale boją się jej tylko turyści, którzy mają taką fobię na co dzień. Oprócz tego jest jeszcze lęk przed ślizganiem się - mówi Moustafa Kassem, dodając, że to nie jest takie straszne. Ja najbardziej bałam się wywrotki. Tego, że koła stracą przyczepność lub, wyskakując z jakiegoś wzniesienia, wbijemy się w piasek przodem. To równie absurdalne obawy, jak lęk przed lataniem samolotem. - Jeśli kierowca nie miałby wystarczającego doświadczenia w pustynnym safari, samochód mógłby się faktycznie przewrócić, ale nigdy nam się to nie zdarzyło, a jeździmy tu od siedmiu lat. Nasi kierowcy mają ogromną wiedzę na temat poruszania się po pustyni i wieloletnią praktykę - wyjaśnia Moustafa Kassem. - To, co najtrudniejsze, to zmieniające się wydmy - trzeba wiedzieć, jak wjechać na pustynię i jak z niej wrócić. Po ponad godzinnej jeździe cała grupa bezpiecznie znalazła się z powrotem w wiosce. Wytrzęsiona, lekko zdezorientowana, ale z pięknymi zdjęciami słońca zachodzącego za terakotowymi wydmami. Godzina była najlepsza z możliwych, bo promienie rozświetlały czerwony piasek Ras al-Chajmy, podkreślając jego niezwykłą barwę. To jednak nie był koniec przygody z prędkością. Ja też chcę pokierować Idealnie rozumiejący potrzeby turystów Emiratczycy, nie mogliby nas zostawić bez zaoferowania samodzielnego przejęcia sterów. Tutaj do dyspozycji mieliśmy dwuosobowe pojazdy buggy, działające na zasadzie gokartów - hamulec, gaz - i klasyczne kłady. Każdy dostał po kasku i w drogę. Ja wybrałam pierwszą opcję, obawiając się, że na kładzie nie pokonam trudniejszych wzniesień. Tym razem jednak droga była dość płaska, a my drużyną podążaliśmy w odpowiednich odstępach za przewodnikiem. Takich grup spotkaliśmy na trasie kilka. Krótki przystanek na zdjęcia i powrót do wioski. Kolacja, pokazy sztuki arabskiej i... spokojny powrót autem do hotelu. Jak bardzo się pomyliłam z tym "spokojny", zorientowałam się, gdy okazało się, że odwiezie nas "Bestia". Wystarczył jeden żart jednej z koleżanek: "to co, czyli wracamy na pustynię?". "Bestia" odpowiedział, że po zmroku to niebezpieczne, po czym zjechał z wyznaczonej trasy i tak długo jak mógł, jechał poboczem po wydmach. I tu zrozumiałam - im bardziej piszczymy, tym bardziej nie wracają na spokojną drogę, szarżując między wydmami. Kierowcy w Ras al-Chajma nie mają litości. Ale "Bestię" miło zapamiętam do końca życia. Po takiej przygodzie perspektywa zjazdu najdłuższą tyrolką na świecie nie wydawała się taka straszna. Może to dobry pomysł na dodanie sobie odwagi i tak jak było w moim przypadku, zorganizowanie atrakcji dzień po dniu.