Czy opalenizna jest sexy to kwestia gustu. Tak samo z dziarami. Kto co lubi. Nie ulega wątpliwości, że obie "dekoracje" mają mnóstwo zwolenników, choć zapewne znalazłoby się parę osób z odmiennym zdaniem. W przypadku najnowszego trendu mogłoby się wydawać, że opinie powinny być jednoznaczne, bo sensowność tej idei wydaje się mocno wątpliwa. Ale ludzkość potrafi zawsze zaskoczyć i okazuje się, że zwolenników dziwacznej mody jest coraz więcej. "Tatuaże" po oparzeniach słonecznych czyli Sunburn Tattoos to "ozdoba", która polega na "wypalaniu" sobie utrzymujących się przez długi czas śladów. Do skóry przykleja się szablon, a dane miejsce wystawia na intensywnie działanie słońca, koniecznie bez żadnych kremów ani osłon, żeby poparzenie było jak najdotkliwsze. Po tym, jak naskórek zrobi się odpowiednio czerwony, szablon można oderwać i odsłonić niespalony fragment, którzy tworzy wzór. Trend rozpoczął francuski artysta Thomas Mailaender, który stworzył serię zdjęć "Ilustrowani Ludzie". Na ciało modeli nanosił negatyw fotografii i wypalał go wiązkami światła ultrafioletowego zostawiając poparzenia ze wzorami. Chwilę później social media zalała fala ludzi, którzy w podobny sposób wypalają sobie "tatuaże", tylko zamiast lampy UV korzystają z naturalnych promieni słonecznych. Pomijając rozważania, czy jest to ładne czy nie, "Sunburn Tattoos" mogą poważnie uszkodzić skórę. Jak wiadomo promienie UVA i UVB prowadzą do uszkodzenia komórek naskórka i dalszych warstw skóry. Wszystko to może prowadzić nawet do poważnego poparzenia albo nowotworu.