Agnieszka Waś-Turecka, Interia.pl: Czy w swojej pracy zawodowej spotkał się pan z syndromem sztokholmskim? (o tym czym jest syndrom sztokholmski i mechanizmie jego powstawania czytaj w pierwszej części wywiadu) Dariusz Loranty, oficer (stan spoczynku) policji, nadkom., pierwszy w historii stołecznej policji Koordynator Negocjacji i Dowódca Zespołu Negocjatorów: - W czasie, gdy pracowałem w terrorze kryminalnym, byłem przy około 40 uprowadzeniach i nigdy nie słyszałem, by w Polsce wystąpił syndrom sztokholmski. Gdyby tak było, na pewno bym wiedział. Ale wystąpiło "przeniesienie odpowiedzialności". Co to jest? - Tak, to dość powszechne zjawisko. W przypadku uprowadzenia tym silniejsze im większe jest podporządkowanie rodziny działaniom policji. Podam mój własny przykład: przewidywałem kolejne telefony porywaczy i ich treść, dlatego rodzice zaczęli mnie postrzegać jak wyrocznię, choć ta trafność wynikała po prostu z mojego doświadczenia. Zapłacenie okupu było umówione na godzinę pierwszą w nocy. O szóstej rano porwanego wciąż nie było. Do kogo rodzina miała pretensje? Do mnie. W ich mniemaniu to ja zacząłem być odpowiedzialny za działania sprawców. - Albo inna sytuacja. Bardziej powszechna - napad na bank. Sprawcy przywłaszczają mienie, ale zdążą uciec, zanim przyjedzie policja. Jaka jest reakcja? Do kogo mają pretensje ofiary? Do policji. Dlaczego nie przyjechaliście wcześniej? - Tak. W przypadku uprowadzeń te pretensje są jeszcze silniejsze. Znam jeden przypadek fizycznego ataku na funkcjonariusza, ale w większości jest to agresja werbalna. Oni (rodzina - red.) jemu (funkcjonariuszowi - red.) zawierzyli. On mówił, że tak będzie... A nie jest. Z własnego doświadczenia powiem, że ludzie w Polsce nawet tzw. dowodu życia nie pozwalają policji uzyskać. Na przykład doprowadzić do rozmowy telefonicznej z porwanym? - Tak. Gdy pracowałem przy uprowadzeniach w Warszawie, to rozmowa telefoniczna była może w jednej czwartej wszystkich 90 przypadków. Dlaczego? - Nie chcą przestępcy, ponieważ to bardzo trudne przedsięwzięcie logistyczne i na dodatek niebezpieczne, pozostawiające kolejny ślad w procesie wykrywczym. Nie chcą też rodziny. Boją się? - Oczywiście. O życie najbliższych. Chcą dać pieniądze i mieć ten koszmar z głowy. To rujnuje zdrowie psychiczne, zmienia ludzi. Czy zjawisko przeniesienia odpowiedzialności bardzo utrudnia policjantom pracę? - W mediach faktycznie czasem spotykam się z takim mitem. Ale nie, syndrom sztokholmski też nie. - Policja robi swoje, wszystkie czynności są zarejestrowane, dowody na bieżąco zbierane. W przypadku incydentu zakładniczego, gdy przebieg zdarzenia jest zabezpieczony, a sprawca zostaje zatrzymany, opinia ofiary nie ma aż takiego znaczenia dla procesu dowodowego. Inna sytuacja jest przy uprowadzeniu, ponieważ ofiary często starają się unikać współpracy, ale to wynika z racji ponownego przeżywania koszmaru. Ale na przykład, gdy rodzina zaczyna mieć wrogi stosunek do funkcjonariuszy nie zaczyna zatajać informacji? - Zawsze. Ale to jest podobny mit, jak ten, że gdy zginą akta postępowania przygotowawczego to nie można wykryć przestępcy lub udowodnić mu winy. Co z tego, że one zginęły, skoro kopie są w aktach podręcznych w policji i prokuraturze oraz w aktach operacyjnych? Jedyne utrudnienie to fakt, że proces ich odtworzenia to dodatkowa, ciężka praca. - Podobnie jest przy uprowadzeniach - rodzina jest już na samym początku przesłuchiwana, cały czas zbierane są informacje na temat jej przychodów, jawnych i niejawnych. Poza tym, żeby zostać uprowadzonym trzeba spełniać parę warunków. Nie każdego uprowadzą. Przede wszystkim, trzeba mieć konkretne pieniądze, ale one muszą być "luźne", tzn. łatwe do pobrania. Może mieć pani 100 kamienic. Ktoś panią uprowadzi i co? Będzie czekał aż pani jedną z nich sprzeda? Ponadto trzeba też mieć w otoczeniu osobę, która pójdzie i zapłaci. Jeśli nie spełnia się tych kryteriów, przestępcy spróbują innego przestępstwa np. wymuszenie rozbójniczego lub szantażu.